Zwolennikom „otwartej ortodoksji”, jak siebie nazywamy w „Więzi”, albo „katolikom otwartym”, jak się nas określa zazwyczaj, krytycy zarzucają niekiedy, że są otwarci na wszystkich, poza nieotwartymi współwyznawcami, których najchętniej wykluczyliby z Kościoła. Generalnie uważam, że to odwracanie kota ogonem, klasyczne „łapaj złodzieja!”, wykrzyczane przez złodzieja samego. Nie przypominam sobie mianowicie, żeby ktoś z ludzi myślących podobnie jak ja kwestionował katolicyzm tradycjonalistów (rzeczywiście niektórzy z nas, w tym ja, zaczęli robić wyjątek dla nacjonal-katolików, gdyż Kościół ma być powszechny), wielokrotnie natomiast słyszałem z ust tradycjonalistów, że diabli wiedzą, czy aby my się w Kościele mieścimy.

Ale z drugiej strony pewien problem rzeczywiście istnieje. Jak niedawno deklarowałem autoironicznie w Gdańsku: jeśli obecnie mam dyskutować z katolickim tradycjonalistą, to zdecydowanie wolę pogadać z ewangelikiem augsburskim bądź reformowanym, z prawosławnym, albo z wyznawcą judaizmu czy zgoła buddyzmu. No dobrze, nie z każdym; pisałem kiedyś na tej stronie, że według mnie ludzie dzielą się raczej na tych, którzy swoje przekonania głoszą z ABSOLUTNĄ PEWNOŚCIĄ, oraz tych, którzy wybrali je na przekór WĄTPLIWOŚCIOM, których nie zapomnieli. Ten podział wydaje mi się głębszy, niż podział na ludzi religijnych i ateistów (a idzie w poprzek tamtego), nie mówiąc już nawet o podziale na rozmaite religie, czy w obrębie jednej religii na poszczególne denominacje. Niemniej pewien sposób wyznawania katolicyzmu naprawdę jest dla mnie bardzo trudny do przyjęcia – i dzieje się to zapewne dokładnie z tego samego powodu, dla którego mój sposób wyznawania katolicyzmu bywa drażniący dla tradsów czy innych: w kimś, kto powinien być nam bliski, a zasadniczo się od nas różni, widzimy zagrożenie dla własnej tożsamości. Zarówno w tym sensie, że musimy do pewnego stopnia przyjmować odpowiedzialność za jego wypowiedzi i zachowania, z którymi się głęboko nie zgadzamy, jak i w tym, że w jego obecności musimy wciąż pytać o siebie, o to, czy dobrze rozumiemy swoje własne wybory. To nie przynosi komfortu.

Mój kłopot z tradycjonalistami (a myślę tu nie tylko o tradsach w sensie ścisłym, ale też o tych katolikach, którzy nie potrzebują koniecznie mszy trydenckiej, a jednak starają się wierzyć, że podczas II Soboru Watykańskiego nic rewolucyjnego się nie stało) polega, jak mi się zdaje, na czymś z pozoru mało teologicznym, a mianowicie na radykalnie odmiennym stosunku do czasu. Żeby to wyjaśnić, muszę napisać dwa słowa o… książeczce dla dzieci pióra Wiktora Woroszylskiego, zatytułowanej „Cyryl, gdzie jesteś?”.

Przypuszczam, że niemało ludzi w moim wieku i nieco młodszych ją pamięta (zdaje mi się, że w pewnej chwili była to nawet lektura, zalecana do czytania w szkole podstawowej). Wśród rozmaitych dziwacznych postaci, które tam występowały, znajdowała się pani w żałobie, która pod koniec powieści ujawniała swoje imię, a brzmiało ono: Entropia. Nie pamiętam dokładnie wyjaśnień, które padały w „Cyrylu”, ale jeśli mnie pamięć nie myli, Woroszylski odwoływał się do pojęcia entropii z zakresu teorii informacji. Z grubsza biorąc: informacja to określone uporządkowanie elementów danego zbioru. Jeśli na przykład podczas gry w podchody układam trzy patyki tak, żeby tworzyły strzałkę, to tworzę pewną informację; jeśli ktoś, przechodząc, odkopnie przypadkiem jeden z tych patyków, to wprowadzi nieporządek, który tę zostawioną przeze mnie informację całkiem lub częściowo zdestruuje. Podobnie jak w przypadku entropii cieplnej, z biegiem czasu każdy porządek ulega stopniowemu zdestruowaniu, czyli wyrażając się inaczej, z biegiem czasu entropia układu wzrasta. Dobrze wiedzą o tym posiadacze nagranych taśm magnetofonowych (analogowych): entropię reprezentuje na nich szum, który im taśma jest starsza (to znaczy im słabiej jest namagnesowana), tym jest głośniejszy, po odpowiednio długim czasie pozostając jedynym dźwiękiem, który na taśmie zostaje. Ale entropię można zaobserwować także w procesach, w które nie jest zaangażowana żadna technologia: popularna w moim dzieciństwie zabawa w głuchy telefon to eksperyment, ujawniający działanie entropii. Słowo (informacja), powtarzane sobie przez kolejnych uczestników gry na ucho, ulega stopniowemu zniekształceniu, czyli entropii właśnie, i ostatni gracz w łańcuchu nieraz słyszy coś zupełnie innego, niż na początku łańcucha zostało wyszeptane.

Zaraz będzie o Kościele, ale jeszcze jeden akapit wyjaśnienia. Otóż kultura ludzka jest możliwa pod warunkiem, że wypracuje jakieś mechanizmy spowalniania lub zgoła odwracania entropii. Jeśli ktoś kiedyś wynalazł koło, lub – żeby nie cofać się tak bardzo – rower, to ten wynalazek współtworzy nasz świat pod warunkiem, że mimo upływu czasu zachowamy informację o tym, jak go wytwarzać i jak z niego korzystać. Także obyczajów czy wierzeń nie wymyślamy w każdym pokoleniu na nowo, ale co najwyżej modyfikujemy te, które nam przekazano, ufając, że przekazano nam je wiernie. Wygląda trochę na to, że walcząc z entropią walczymy z upływem czasu, z jego destrukcyjną, to znaczy entropijną mocą.

Ale właśnie tutaj pojawia się istota mojej niezgody na szeroko pojęty tradycjonalizm części moich współwyznawców. Kościół bowiem należy do społecznych machin, przeciwdziałających entropii – ale jego celem nie jest zatrzymywanie czy cofanie upływu czasu. Tymczasem wiele szkód wynika z tego, że się te dwie funkcje myli. Zawarty już w Piśmie Świętym zakaz zmieniania świętych tekstów, wytwarzany w wyznawcach szacunek dla tradycji, dbałość o sprawowanie liturgii tak, jak ją ustalono kiedyś – to wszystko przeciwdziała entropii, czyli, mówiąc jeszcze inaczej, narastaniu szumu informacyjnego. Nie zmienia to egzystencjalnego doświadczenia człowieka, że rzeczywistość się zmienia, przynosi nowe pytania i przeobraża warunki ludzkiego życia. Ze względu na to właśnie, zachowaniu możliwie niezmienionej informacji sprzed tysiącleci (czyli walce z entropią) musi towarzyszyć nieustanna refleksja, jak tę zachowaną informację (tradycję) APLIKOWAĆ do wyzwań współczesności, do nowych warunków cywilizacyjnych, klimatycznych, ideowych i tak dalej. Jeśli się natomiast pomiesza pojęcia walki z entropią, czyli ze skutkami upływu czasu, i walki z samym upływem czasu, wychodzą z tego dość groteskowe, moim zdaniem, próby udawania, że możemy żyć dzisiaj tak, jakby trwał wiek XVII, XII, albo zgoła II. Skutki tego w wersji radykalnej możemy obejrzeć na przykładzie amiszów. Ale istnieje wersja łagodniejsza, nie odrzucająca samochodów, światła elektrycznego i telewizji, lecz, z podobnym rozmachem, kulturę symboliczną ostatnich kilku czy nawet kilkunastu stuleci. Mówi się wtedy, że cała filozofia po św. Tomaszu z Akwinu, a po Kartezjuszu i Kancie to już na pewno, prowadzi na manowce; że od reformacji, o ile nie od schyłku średniowiecza duchowo ugorujemy, że w dobie fizyki kwantowej można jak gdyby nigdy nic wskrzeszać na stadionach i przeganiać z ludzi demony, które każą im wymiotować tranzystorami (!!!); że na dobrą sprawę kultura wysokoartystyczna nowożytności to seria groźnych dla duszy nieporozumień – najoględniej rzecz wyrażając – i tak dalej.

Więc walka z entropią – tak, zdecydowanie. Walka z czasem – nie i to nie dlatego, że przemijanie ma w sobie tyle uroku, bo jako melancholik mam do niego głęboko ambiwalentny stosunek, tylko że w obrębie doczesności ta druga walka jest skazana na tragikomiczną porażkę. I stanowi chęć, zawsze niebezpieczną, przyspieszenia, a raczej zorganizowania ludzkimi siłami Królestwa Bożego w doczesności. A dopiero kiedy nadejdzie Paruzja, wówczas, jak zapowiada Apokalipsa, „czasu już nie będzie”. Co zresztą nie oznacza, jak się zdaje, obietnicy jego cofnięcia, tylko przezwyciężenia. Jak to będzie wyglądać – oczywiście nie wiem. Choć chwilami tęsknię.

*

                Piszę to wszystko, gdy wzmaga się burza, związana ze skandalami pedofilskimi w Kościele katolickim. Jeśli o niej milczę, to nie dlatego, że ją lekceważę. Przeciwnie, wydaje mi się w najwyższym stopniu bulwersująca, ale wciąż nie czuję się wystarczająco w tej materii poinformowany. Widzę jedynie wyłaniające się elementy obrazu, o którym za mało powiedzieć, że jest przerażający, i nie mam nic mądrego do powiedzenia. Wiem tylko dwie rzeczy. Jedna: Kościół NIE JEST zbrodniczą organizacją pedofilską, jak gromko głoszą ateiści, którzy chyba nie zdają sobie sprawy, że przy tym, co potrafią przy śniadaniu napisać w internecie, antyreligijne ataki „Trybuny Ludu” sprzed dekad wydają się wyważone. Druga: Kościół wymaga oczyszczenia w stopniu, którego chyba nikt w nim, jak dotąd, nie ogarnia. W tych okolicznościach nie pozostaje nic innego, jak cofnąć się do arché – początku i podstawowej zasady. Do hebrajskich, aramejskich i greckich źródeł chrześcijaństwa. Do Dobrej Nowiny, w której naprawdę nic nie ma ani o koronkowych strojach biskupów, ani o instrukcji Crimen Sollicitationis, ani nawet o Kongregacji Doktryny Wiary. Jest za to o miłości nieprzyjaciół, o Przemienieniu na górze, o Ukrzyżowaniu i Zmartwychwstaniu.

(foto okładki książki, zaprojektowanej przez Bohdana Butenkę, za stroną humanitas.pl)

Udostępnij


O mnie



  • Religia jest matką wojny oraz babką postępu.

  • „… że na dobrą sprawę kultura wysokoartystyczna nowożytności to seria groźnych dla duszy nieporozumień – najoględniej rzecz wyrażając – i tak dalej.”

    To nie tak. Nie śmiałbym się z tego. Istotny problem leży nie w wykpiwanej przez Pana diagnozie, bo ta jest zasadniczo słuszna, i głosząc ją bynajmniej nie znajdujemy się w złym towarzystwie (polecam szczególnie esej T.S.Eliota „Religia i literatura”. Mógłbym cytować ale lepiej przeczytać/odświeżyć całość). Problem raczej w tym że – tu ma Pan rację – nie żyjemy w XII wieku, i pomysł że możemy jedna decyzją odciąć się od dzisiejszego stanu naszej cywilizacji jest groźną iluzją.

    Sztuka w tym, by widzieć, jak potwornie niechrześcijańska jest dziś nasza kultura, i JEDNOCZEŚNIE nie udawac, że do niej nie należymy. Powiedziałbym, że Pańscy „tradsi” ograniczają do pierwszego (choć w sumie też wybiórczo, ale to już inna historia), podczas gdy „otwarci” przeginają w drugą stronę.

  • @Jakub
    Pisząc o dziełach wysokoartystycznych miałem na myśli powieści, filmy, dzieła sztuk wizualnych, muzykę itd. Teza, że wszystko to, ograniczając się nawet tylko do XX i XXI wieku („nowożytność” obejmuje jeszcze przynajmniej wiek XIX), jest „potwornie niechrześcijańskie” wydaje mi się trudna do obrony, zważywszy m.in. twórczość Miłosza i Mauriaca, Felliniego i Tarkowskiego, Nowosielskiego i Kandinsky’iego, Pendereckiego i Arvo Parta itd.
    W Pana wpisie dostrzegam także milczące założenie, że jedynie sztuka chrześcijańska może przynieść chrześcijaninowi pożytek. Wątpliwe, jeśli wziąć pod uwagę, że co najmniej od półtora tysiąca lat nie ma w Kościele katolickim (a i w innych Kościołach chyna nie) dezaprobaty dla zapoznawania się np. z dziełami Homera, Sofoklesa czy Horacego.
    Wreszcie – proszę mi pozwolić na przywołanie znanego chyba tekstu, który pokazuje, że powyższe tezy nie są oczywiste. Są to słowa… Jana Pawła II. „Nawet wówczas, gdy artysta zanurza się w najmroczniejszych otchłaniach duszy lub opisuje najbardziej wstrząsające przejawy zła, staje się w pewien sposób wyrazicielem powszechnego oczekiwania na odkupienie” (z Listu do artystów, 1999).
    Inna sprawa, że w istocie nihilistyczna, a więc antyreligijna, bywa w wielu swoich przejawach kultura pop. Ale, o dziwo, krytycy wielkich dzieł współczesnych na nią akurat alergii nie mają. Tu zresztą jest jeden z niewielu punktów mojej zgody z tradsami: jeśli mam słuchać w czasie mszy piosneczek w konwencji „koncertu życzeń” z lat 70., to zdecydowanie wolę porządną muzykę organową z wieków XVII-XIX, albo zgoła chorał gregoriański…
    Serdeczności mimo (chyba nie tak wielkich w sumie) różnic.
    JS

  • Mój błąd, a raczej skrót myślowy. „Potwornie niechrześcijańska” jest kultura zachodu w głębokim i szerokim, antropologicznym sensie, co nie zmienia faktu że wszelka „wysoka” kultura z niej wyrasta i nie może się wyprzeć tego powinowactwa. Znaczenie dzieł twórców, których Pan wymienił, jest nierozerwalnie związane z faktem, iż „pojawiają się one w zasadniczo niechrześcijańskim świecie” (to z eseju Eliota, o którym wspominałem).
    Strona „tradsów” – w każdym razie jej część o wyższych kwalifikacjach intelektualnych – słusznie wskazuje na głęboką erozję antropologicznych podstaw umożliwiających dalsze funkcjonowanie chrześcijaństwa w kulturze zachodniej, i ma rację tropiąc ślady (a czasem przyczyny) tejże erozji w filozofii czy wytworach kultury wysokiej.
    Ma też rację utrzymując, iż trwanie i przekazywanie wiary wymaga zakorzenienia jej w kulturze – przynajmniej w podstawowym sensie form życia, a docelowo także jako kultura wysoka – która nie będzie ciągłą rozpaczliwą walką o utrzymanie swojej chrześcijańskiej tożsamości.
    Jesteśmy uformowani przez to co się działo w ostatnich kilku wiekach – tu pełna zgoda, że tego nie możemy się wyprzeć. Nie zmienia to faktu, że chrześcijaństwo nie było przez ten czas aktywnym graczem na arenie przemian społecznych, kulturowych, artystycznych, a nawet, w pewnym sensie, duchowych. Wysiłki nawet najwybitniejszych twórców chrześcijańskich – jak, powiedzmy, Dostojewskiego – pozbawione zaplecza były jak własnoręczne wyciąganie się z bagna za harcap w wykonaniu znanego barona. Co nie znaczy rzecz jasna iż nic nie są warte. Patrzyłbym jednak na nie raczej jak na diagnozę, a czasami jedynie opis objawów, niż plan terapii.
    Jesteśmy w nieco lepszej sytuacji, bo dziś już widać jasno że doszliśmy do ściany. Wszystko wskazuje na to, że chrześcijaństwa funkcjonującego wewnątrz kultury zachodniej w ten sposób co do tej pory nie da się uratować. Pisał Pan o wracaniu do „samych źródeł” – warto może przypomnieć sobie, jak silne mały pierwotne wspólnoty chrześcijańskie poczucie konieczności odcięcia się od pogańskiego otoczenia. ‘Odpępowienie’ się chrześcijan od dzisiejszej kultury zachodniej musi być nie mniej radykalne, choć – i tu sie zapewne zgadzamy – bez nienawiści, nie na sposób amiszów i bez nadziej na wyimaginowany powrót do średniowiecznej christianitas.

  • Przepraszam, że nie na temat, ale czy to już koniec Pańskiej współpracy z Tok FM?

  • @ tatiana.larina
    Sytuacja jest złożona i dość delikatna, dlatego milczałem. Ale skoro Pani pyta, nie ma co robić tajemnicy: Tok FM postanowił zmienić ramówkę na czas do wyborów samorządowych, w wyniku czego między innymi moja audycja znikła. Niemniej ustalenia są na razie takie, że wracam na antenę w listopadzie. Tyle, że równocześnie szukam pracy etatowej i nie wiem, czy jeśli ją znajdę do tego czasu, wszystko da się pogodzić. Zobaczymy.
    Z pozdrowieniami –
    JS

  • @ Jakub
    Czasem jest tak, że dwóch ludzi myśli z pozoru dość podobnie, a jednak, przyjmując odrobinę odmienne przesłanki, we wnioskach rozkładają akcenty tak odmiennie, że w rezultacie różnica między nimi jest spora, choć trudno ją uchwycić. Mam wrażenie, że to nasz, Panie Jakubie, przypadek.
    Obawiam się, że dla sprecyzowania, co sprawia, że w gruncie rzeczy zupełnie się z Panem nie zgadzam, potrzebny by był przeraźliwie długi wywód. Postaram się więc odpowiedzieć najkrócej jak umiem:
    1. Przypuszczam, że centralna różnica tkwi w przytoczonym przez Pana z aprobatą zdaniu tradsów: „trwanie i przekazywanie wiary wymaga zakorzenienia jej w kulturze – przynajmniej w podstawowym sensie form życia, a docelowo także jako kultura wysoka – która nie będzie ciągłą rozpaczliwą walką o utrzymanie swojej chrześcijańskiej tożsamości”. Tymczasem chrześcijaństwo narodziło się (siłą rzeczy) w „zasadniczo niechrześcijańskim świecie” i radziło sobie (duchowo i intelektualnie) całkiem nieźle, niekoniecznie zresztą, bo tylko przez pierwsze dwa stulecia, „odcinając się od pogańskiego otoczenia”, bo np. wpływy przedchrześcijańskiej myśli greckiej odciskały się na nim na długo przedtem, zanim św. Augustyn schrystianizował myśl Platona.
    2. Warto rozważyć, czy edykt Konstantyna, który legł u fundamentów Christianitas, stworzył sytuację NORMALNĄ, czy właśnie WYJĄTKOWĄ. W Ewangliach nie ma nic o państwie czy kulturze, przeciwnie, powiedziane jest, by Cesarzowi oddawać, co Cesarskie. Największe postaci chrześcijaństwa, to (moim zdaniem) nie papieże, przywódcy polityczni, ale „niszowi” święci, w rodzaju św. Franciszka z Asyżu, św. Bernadetty Soubiroux, Marty Robin czy brata Rogera z Taize. O niszach, a wręcz o katakumbach, mówił zresztą Benedykt XVI (którego entuzjastą, uczciwie mówiąc, nie byłem).
    3. Teza, że kultura współczesna jest „potwornie antychrześcijańska”, wymagałaby najpierw ustalenia, o jakim jej segmencie mówimy. Wspominałem poprzednio, że zadziwiająco miękko weszła do Kościoła współczesna kultura pop, mimo, że jest ona w moim przekonaniu rzeczywiście wypłukana z jakiegokolwiek doświadczenia Tajemnicy, a więc i Tajemnicy pojmowanej na sposób religijny. Natomiast zarówno refleksja egzystencjalna, jak pytania metafizyczne, formułowane przez wielkich twórców naszej kultury, nie wydają mi się antychrześcijańskie, choć bywają a-chrześcijańskie. Ma Pan bowiem rację rzecz jasna, że chrześcijaństwo od XVII wieku nie było „aktywnym graczem na arenie przemian społecznych, kulturowych, artystycznych, a nawet, w pewnym sensie, duchowych”. Moim zdaniem – na własne życzenie, właśnie dlatego, że chrześcijanie utożsamili swoją wiarę z pewną formacją kulturową (christianitas), która nie przetrzymała zderzenia z Oświeceniem, i w efekcie zajęli się walką z tym, co należało przyjąć i zaadaptować. Krótko mówiąc: pomylili religię z pewną formacją kulturowo-polityczną. Niekoniecznie najszczęśliwszą zresztą, biorąc pod uwagę oryginalne wskazania Ewangelii.
    4. Przykłady, czyli coś w rodzaju bibliografii: twórczość Stanisława Ignacego Witkiewicza, Michelangelo Antonioniego, Olgi Tokarczuk, film „Lourdes” Jessiki Hausner (zdeklarowanej ateistki).
    5. Dostojewski oczywiście działał w społeczeństwie intensywnie religijnym i się z bagna za włosy wyciągać nie musiał. Widział jednak symptomy kryzysu.
    6. W związku z powyższym, zupełnie nie zgadzam się z tezą o konieczności odpępowienia się chrześcijaństwa od zachodniej kultury, z nienawiścią czy bez niej. Należy wrócić do intuicji II Soboru Watykańskiego, odzyskać postawę aggiornamento, zanurzyć się śladem braci prawosławnych w teologię apofatyczną, naśladować XVI-wiecznych jezuitów, którzy schrystianizowali humanizm, też początkowo traktowany jako „potwornie niechrześcijański”.
    Choć Pański niepokój podzielam. Żyjemy rzeczywiście na zakręcie dziejów.
    Pozdrowienia –
    JS

  • „jeśli obecnie mam dyskutować z katolickim tradycjonalistą, to zdecydowanie wolę pogadać z ewangelikiem augsburskim bądź reformowanym, z prawosławnym, albo z wyznawcą judaizmu czy zgoła buddyzm”

    A czy przedstawiciele tych wyznań też powinni należeć do otwartych odmian swoich religii, czy też niekoniecznie? Czy „katolicy otwarci” postrzegają „ortodoksyjnych Żydów” i „ortodoksyjnych protestantów” z grubsza tak samo jak „ortodoksyjnych katolików” czy też są tu jakieś różnice?

  • @tad9
    Ależ odpowiedź na Pańskie pytanie zawarta jest w tekście, który Pan komentuje! Skoro Pan to przeoczył, zacytuję stosowny fragmencik:
    „…wolę pogadać z ewangelikiem augsburskim bądź reformowanym, z prawosławnym, albo z wyznawcą judaizmu czy zgoła buddyzmu. No dobrze, nie z każdym; pisałem kiedyś na tej stronie, że według mnie ludzie dzielą się raczej na tych, którzy swoje przekonania głoszą z ABSOLUTNĄ PEWNOŚCIĄ, oraz tych, którzy wybrali je na przekór WĄTPLIWOŚCIOM, których nie zapomnieli. Ten podział wydaje mi się głębszy, niż podział na ludzi religijnych i ateistów (a idzie w poprzek tamtego), nie mówiąc już nawet o podziale na rozmaite religie, czy w obrębie jednej religii na poszczególne denominacje”.
    Podział ów w znacznej mierze pokrywa się z podziałem na „wierzących otwartych” i nie; przypuszczam przy tym – ale trzeba by o słuszność tej intuicji zapytać religioznawców – że istnieją religie, które formalizują w jakimś stopniu dbałość o „czystość przekazu” (niektóre nurty islamu, rzymski katolicyzm, niektóre odmiany protestantyzmu – zwłaszcza w USA) i wzmacniają psychologiczną skłonność wielu swoich wyznawców do pierwszej z dwóch zarysowanych w cytowanym fragmencie postaw.
    Z pozdrowieniami –
    JS

  • Dziękuję Panu za tak obszerna odpowiedź. Niestety w kilku istotnych sprawach opacznie mnie Pan zrozumiał, za co winę gotów jestem złożyć w całości na mój brak precyzji w formułowaniu myśli lub zbyt skrótowe ujęcie sprawy. Pozwolę więc sobie co nieco wyjaśnić.

    Nie uważam, że chrześcijanie funkcjonować mogą jedynie we własnym społeczeństwie, w stuprocentowo chrześcijańskiej kulturze, w maksymalnym odcięciu do świata niechrześcijańskiego. To nie tylko bzdura, ale i w pewnym sensie herezja. Co natomiast uważam, to że nieodzownie potrzeba jakiejś minimalnej przestrzeni – katakumb Benedykta XVI – w której bez przeszkód praktykować będzie można chrześcijańskie formy życia i myślenia – chrześcijański kształt relacji rodzinnych, podejścia do pracy i dóbr materialnych, rozumienia świata, itd. itd., i że z czasem na takiej glebie powinna też zacząć wyrastać kultura wysoka (proszę tylko nie imputować mi twierdzenia, iż wspomniane formy życia są dane z góry i raz na zawsze. Nie twierdzę też bynajmniej, że zawsze muszą być one specyficzne dla chrześcijaństwa, to jest nierozerwalnie związane z doktryną i niedostępne dla nie-chrześcijan, stąd może lepiej byłoby powiedzieć: zgodne z chrześcijaństwem). Pierwotne gminy chrześcijańskie, zanurzone w niechrześcijańskim świecie, miały tego głęboko świadomość – nic nie jest bardziej obce naszej obecnej sytuacji.

    Pisze Pan: „… chrześcijanie utożsamili swoją wiarę z pewną formacją kulturową (christianitas), która nie przetrzymała zderzenia z Oświeceniem, i w efekcie zajęli się walką z tym, co należało przyjąć i zaadaptować. Krótko mówiąc: pomylili religię z pewną formacją kulturowo-polityczną.” Otóz ta historia ma też druga stronę.
    Chrześcijaństwo przyzwyczaiło się do swojej symbiozy z formami życia społecznego, do stanu, w którym ludzie mogli uważać się za dobrych chrześcijan jeśli tylko spełniali pewne normy rytualne i byli „dobrymi członkami społeczeństwa”. A tymczasem formy życia społecznego – z nimi zaś preformowana społecznie (w jakimś przynajmniej stopniu, nie jestem marksistą:)) świadomość jednostkowa – zmieniały się szybko i nieodwracalnie.
    Pan akcentuje tu głównie zamknięcie się kościoła na nowe prądy myślowe, prowadzące do stopniowego zamykania się w oblężonej twierdzy. To mało. Te prądy często rzeczywiście zasługiwały na odrzucenie, były natomiast jakąś odpowiedzią na realne problemy, walki z którymi kościół w ogóle nie chciał podjąć (bądź sam je, przez swoje małe kompromisy, firmował). Kościół zwalczał występujące wprost przeciw niemu prądy emancypacyjne, demokratyczne, wolnomyślicielskie itp. podczas gdy społeczeństwa przeżerał rak egoizmu i chciwości stających się w XIX wieku „cnotami społecznymi” i „motorami postępu”. I tu kościół nie reagował. Społeczeństwo psuło się, a chrześcijanie nie reagowali, bo w masie faktycznie nie byli już chrześcijanami. No i mieliśmy rewolucje, na które zasłużyliśmy.
    Dlatego odmawiam nazwania społeczeństw XIX-wiecznych chrześcijańskimi w istotnym, głębokim sensie. Motywacje stricte chrześcijańskie odgrywały marginalną rolę – czy samo pytanie o to, czy znajdziemy w literaturze XIX w. bohatera motywowanego pragnieniem pełnienia woli bożej, nie brzmi śmiesznie? A przecież to najgłębiej, źródłowo ewangeliczna kategoria, której nie można oskarżyć o żadne konszachty z Christianitas, prawda?
    Dramatyzm sytuacji Dostojewskiego polega na tym, że zmuszony jest on w obronie chrześcijaństwa walczyć na nie swoim boisku, i nie on dyktuje warunki gry. Z jednej strony ma agresywny światopogląd naukowy plus doktryny rewolucyjne, przeciwko którym chrześcijaństwo nie może zapewnić mu żadnej intelektualnej obrony, z drugiej „religię społeczną” broniącą status quo, które z chrześcijaństwem nie ma już nic wspólnego. Dlatego skazany jest na swoje wybieranie „Chrystusa, a nie prawdy”, pozaartystycznie zaś na wyznawanie idei polityczno-teologicznych których miłosierdzie nakazuje tu nie przypominać.

    Ten cały skrótowy rys historyczny jest oczywiście drastycznie uproszczony, mam nadzieje jednak że choć trochę wyjaśniłem nim mój punkt widzenia. „Społeczne chrześcijaństwo” europejskie wali się dziś jak domek z kart, bo nie potrafiło ani realnie kształtować społeczeństwa, ani się od niego odkleić. Dziś nie mamy wyjścia, bo społeczna „normalność”, dotąd dająca się na zasadzie pewnych kompromisów i przymknięć oka pogodzić z jakąś choćby bardzo specyficzną formą bycia chrześcijaninem, dziś nie daje już takiej szansy – w Polsce zobaczymy to w pokoleniu które właśnie jest w szkołach i przedszkolach. Przetrwają wspólnoty zapewniające członkom rzetelną formację i pewne minimum chrześcijańskiej przestrzeni.

    Co zaś do „odpępowiania się”, to są różne jego rodzaje. To świadomość odrębności i radykalne z początku odcięcie się od wpływów otaczającego ich pogaństwa pozwoliło później chrześcijanom przyswoić sobie z zachowaniem własnej tożsamości, to co wartościowe z kultury starożytności. I dokonało się to poprzez krytyczną lekturę Plotyna przez św. Augustyna i Arystotelesa przez św. Tomasza, a nie przez masowe uczestnictwo chrześcijan w życiu kulturalnym Rzymu I czy II wieku. To ta różnica, o którą mi chodzi.
    Jest u Chestertona taki przejmujący obraz św. Franciszka obwieszczającemu chrzescijańskiej Europie, że czas pokuty się skończył i piękno świata znów otwiera się przed nią, niewinne i wolne od błędów pogaństwa. Może koło historii obróciło się, i znów przyszedł czas gdy musimy być przesadnie ostrożni? A może właśnie wystarczy solidna krytyka – nie odrzucenie – dorobku artystycznego nowożytności z pozycji integralnego chrześcijaństwa?

    Reasumując, muszę Pana uspokoić – choć co do oceny naszego obecnego położenia raczej się nie zgadzamy, kulturze wysokiej obrywa się w moim ujęciu jedynie rykoszetem, i wbrew moim osobistym inklinacjom. Jeśli dorosły, wykształcony człowiek deklaruje że nie będzie czytał powieści Tomasza Manna ze względu na niebezpieczeństwo skażenia duchem bezbożnego indywidualizmu, to fakt że jest on idiotą nie ulega dla mnie wątpliwości. Ale jeśli myślący chrześcijanin, rozważając sprawę w praktycznym kontekście kwestii wychowania swoich dzieci, dochodzi do wniosku że obraz miłości kobiety i mężczyzny promowany przez praktycznie całość ambitnej literatury XIX wiecznej (za wyjątkiem Jane Austen rzecz jasna:)) jest z chrześcijańskiego punktu widzenia, delikatnie mówiąc, niepokojący, to trudno odmówić takiemu człowiekowi racji, tym bardziej gdy zważyć na to, jak obraz ów jest rozwijany i eksploatowany w dzisiejszej kulturze popularnej. Co innego wejść z czymś w twórczą styczność, co innego na czymś się wychowywać.

    Zareagowałem – w sumie – może przesadnie, bo uważam że wyśmiana przez Pana idea takiej głębokiej krytyki wysokiej kultury europejskiej z pozycji integralnie chrześcijańskich czy katolickich, jest niezbywalnym – choć może i drugorzędnym – elementem zadania które nas czeka.

  • Problem z ortodoksją nie polega na znikaniu informacji (przenoszenie fizycznego pojęcia entropii, jak w ogóle fizyki, nie ma tu sensu), tylko na pojawieniu się nowej wiedzy, której wcześniej nie było. Dzisiejsi historycy wiedzą o kontekście życia Jezusa więcej niż on sam oraz autorzy ewangelii (razem wzięci). Wiadomo też, że poglądy Jezusa były inne od ewangelistów, którzy też mieli różne poglądy między sobą oraz jeszcze inne niż zostały uznane w powstającym później kościele. Wreszcie poglądy ludzi z przeszłości są z dzisiejszego punktu widzenia niespójne, gdyż znamy konsekwencje, których oni nie znali. Jedynym sposobem na znalezienie ortodoksji jest jej stworzenie poprzez wybór tego, co dla dzisiejszego odbiorcy jest istotne. I nie jest to bynajmniej atak na ortodoksję ani tradycję. Jest to jedynie stwierdzenie znanego od oświecenia faktu, że rozum zawsze i wszędzie działa twórczo, a nie ‘aplikuje’ zastaną niezmienną wiedzę otrzymaną z zewnątrz. Nie ma tutaj (jak i gdziekolwiek) ucieczki od rozumu. Takie same problemy występują przy każdej tradycji w dowolnej dziedzinie: literaturze, prawie, filozofii, matematyce czy fizyce. Nie istnieje dosłowne przeniesienie z przeszłości. Co nie oznacza, że owa przeszłość jest nieistotna. Taki traktat mi wyszedł filozoficzny prawie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes