Zwolennikom „otwartej ortodoksji”, jak siebie nazywamy w „Więzi”, albo „katolikom otwartym”, jak się nas określa zazwyczaj, krytycy zarzucają niekiedy, że są otwarci na wszystkich, poza nieotwartymi współwyznawcami, których najchętniej wykluczyliby z Kościoła. Generalnie uważam, że to odwracanie kota ogonem, klasyczne „łapaj złodzieja!”, wykrzyczane przez złodzieja samego. Nie przypominam sobie mianowicie, żeby ktoś z ludzi myślących podobnie jak ja kwestionował katolicyzm tradycjonalistów (rzeczywiście niektórzy z nas, w tym ja, zaczęli robić wyjątek dla nacjonal-katolików, gdyż Kościół ma być powszechny), wielokrotnie natomiast słyszałem z ust tradycjonalistów, że diabli wiedzą, czy aby my się w Kościele mieścimy.
Ale z drugiej strony pewien problem rzeczywiście istnieje. Jak niedawno deklarowałem autoironicznie w Gdańsku: jeśli obecnie mam dyskutować z katolickim tradycjonalistą, to zdecydowanie wolę pogadać z ewangelikiem augsburskim bądź reformowanym, z prawosławnym, albo z wyznawcą judaizmu czy zgoła buddyzmu. No dobrze, nie z każdym; pisałem kiedyś na tej stronie, że według mnie ludzie dzielą się raczej na tych, którzy swoje przekonania głoszą z ABSOLUTNĄ PEWNOŚCIĄ, oraz tych, którzy wybrali je na przekór WĄTPLIWOŚCIOM, których nie zapomnieli. Ten podział wydaje mi się głębszy, niż podział na ludzi religijnych i ateistów (a idzie w poprzek tamtego), nie mówiąc już nawet o podziale na rozmaite religie, czy w obrębie jednej religii na poszczególne denominacje. Niemniej pewien sposób wyznawania katolicyzmu naprawdę jest dla mnie bardzo trudny do przyjęcia – i dzieje się to zapewne dokładnie z tego samego powodu, dla którego mój sposób wyznawania katolicyzmu bywa drażniący dla tradsów czy innych: w kimś, kto powinien być nam bliski, a zasadniczo się od nas różni, widzimy zagrożenie dla własnej tożsamości. Zarówno w tym sensie, że musimy do pewnego stopnia przyjmować odpowiedzialność za jego wypowiedzi i zachowania, z którymi się głęboko nie zgadzamy, jak i w tym, że w jego obecności musimy wciąż pytać o siebie, o to, czy dobrze rozumiemy swoje własne wybory. To nie przynosi komfortu.
Mój kłopot z tradycjonalistami (a myślę tu nie tylko o tradsach w sensie ścisłym, ale też o tych katolikach, którzy nie potrzebują koniecznie mszy trydenckiej, a jednak starają się wierzyć, że podczas II Soboru Watykańskiego nic rewolucyjnego się nie stało) polega, jak mi się zdaje, na czymś z pozoru mało teologicznym, a mianowicie na radykalnie odmiennym stosunku do czasu. Żeby to wyjaśnić, muszę napisać dwa słowa o… książeczce dla dzieci pióra Wiktora Woroszylskiego, zatytułowanej „Cyryl, gdzie jesteś?”.
Przypuszczam, że niemało ludzi w moim wieku i nieco młodszych ją pamięta (zdaje mi się, że w pewnej chwili była to nawet lektura, zalecana do czytania w szkole podstawowej). Wśród rozmaitych dziwacznych postaci, które tam występowały, znajdowała się pani w żałobie, która pod koniec powieści ujawniała swoje imię, a brzmiało ono: Entropia. Nie pamiętam dokładnie wyjaśnień, które padały w „Cyrylu”, ale jeśli mnie pamięć nie myli, Woroszylski odwoływał się do pojęcia entropii z zakresu teorii informacji. Z grubsza biorąc: informacja to określone uporządkowanie elementów danego zbioru. Jeśli na przykład podczas gry w podchody układam trzy patyki tak, żeby tworzyły strzałkę, to tworzę pewną informację; jeśli ktoś, przechodząc, odkopnie przypadkiem jeden z tych patyków, to wprowadzi nieporządek, który tę zostawioną przeze mnie informację całkiem lub częściowo zdestruuje. Podobnie jak w przypadku entropii cieplnej, z biegiem czasu każdy porządek ulega stopniowemu zdestruowaniu, czyli wyrażając się inaczej, z biegiem czasu entropia układu wzrasta. Dobrze wiedzą o tym posiadacze nagranych taśm magnetofonowych (analogowych): entropię reprezentuje na nich szum, który im taśma jest starsza (to znaczy im słabiej jest namagnesowana), tym jest głośniejszy, po odpowiednio długim czasie pozostając jedynym dźwiękiem, który na taśmie zostaje. Ale entropię można zaobserwować także w procesach, w które nie jest zaangażowana żadna technologia: popularna w moim dzieciństwie zabawa w głuchy telefon to eksperyment, ujawniający działanie entropii. Słowo (informacja), powtarzane sobie przez kolejnych uczestników gry na ucho, ulega stopniowemu zniekształceniu, czyli entropii właśnie, i ostatni gracz w łańcuchu nieraz słyszy coś zupełnie innego, niż na początku łańcucha zostało wyszeptane.
Zaraz będzie o Kościele, ale jeszcze jeden akapit wyjaśnienia. Otóż kultura ludzka jest możliwa pod warunkiem, że wypracuje jakieś mechanizmy spowalniania lub zgoła odwracania entropii. Jeśli ktoś kiedyś wynalazł koło, lub – żeby nie cofać się tak bardzo – rower, to ten wynalazek współtworzy nasz świat pod warunkiem, że mimo upływu czasu zachowamy informację o tym, jak go wytwarzać i jak z niego korzystać. Także obyczajów czy wierzeń nie wymyślamy w każdym pokoleniu na nowo, ale co najwyżej modyfikujemy te, które nam przekazano, ufając, że przekazano nam je wiernie. Wygląda trochę na to, że walcząc z entropią walczymy z upływem czasu, z jego destrukcyjną, to znaczy entropijną mocą.
Ale właśnie tutaj pojawia się istota mojej niezgody na szeroko pojęty tradycjonalizm części moich współwyznawców. Kościół bowiem należy do społecznych machin, przeciwdziałających entropii – ale jego celem nie jest zatrzymywanie czy cofanie upływu czasu. Tymczasem wiele szkód wynika z tego, że się te dwie funkcje myli. Zawarty już w Piśmie Świętym zakaz zmieniania świętych tekstów, wytwarzany w wyznawcach szacunek dla tradycji, dbałość o sprawowanie liturgii tak, jak ją ustalono kiedyś – to wszystko przeciwdziała entropii, czyli, mówiąc jeszcze inaczej, narastaniu szumu informacyjnego. Nie zmienia to egzystencjalnego doświadczenia człowieka, że rzeczywistość się zmienia, przynosi nowe pytania i przeobraża warunki ludzkiego życia. Ze względu na to właśnie, zachowaniu możliwie niezmienionej informacji sprzed tysiącleci (czyli walce z entropią) musi towarzyszyć nieustanna refleksja, jak tę zachowaną informację (tradycję) APLIKOWAĆ do wyzwań współczesności, do nowych warunków cywilizacyjnych, klimatycznych, ideowych i tak dalej. Jeśli się natomiast pomiesza pojęcia walki z entropią, czyli ze skutkami upływu czasu, i walki z samym upływem czasu, wychodzą z tego dość groteskowe, moim zdaniem, próby udawania, że możemy żyć dzisiaj tak, jakby trwał wiek XVII, XII, albo zgoła II. Skutki tego w wersji radykalnej możemy obejrzeć na przykładzie amiszów. Ale istnieje wersja łagodniejsza, nie odrzucająca samochodów, światła elektrycznego i telewizji, lecz, z podobnym rozmachem, kulturę symboliczną ostatnich kilku czy nawet kilkunastu stuleci. Mówi się wtedy, że cała filozofia po św. Tomaszu z Akwinu, a po Kartezjuszu i Kancie to już na pewno, prowadzi na manowce; że od reformacji, o ile nie od schyłku średniowiecza duchowo ugorujemy, że w dobie fizyki kwantowej można jak gdyby nigdy nic wskrzeszać na stadionach i przeganiać z ludzi demony, które każą im wymiotować tranzystorami (!!!); że na dobrą sprawę kultura wysokoartystyczna nowożytności to seria groźnych dla duszy nieporozumień – najoględniej rzecz wyrażając – i tak dalej.
Więc walka z entropią – tak, zdecydowanie. Walka z czasem – nie i to nie dlatego, że przemijanie ma w sobie tyle uroku, bo jako melancholik mam do niego głęboko ambiwalentny stosunek, tylko że w obrębie doczesności ta druga walka jest skazana na tragikomiczną porażkę. I stanowi chęć, zawsze niebezpieczną, przyspieszenia, a raczej zorganizowania ludzkimi siłami Królestwa Bożego w doczesności. A dopiero kiedy nadejdzie Paruzja, wówczas, jak zapowiada Apokalipsa, „czasu już nie będzie”. Co zresztą nie oznacza, jak się zdaje, obietnicy jego cofnięcia, tylko przezwyciężenia. Jak to będzie wyglądać – oczywiście nie wiem. Choć chwilami tęsknię.
*
Piszę to wszystko, gdy wzmaga się burza, związana ze skandalami pedofilskimi w Kościele katolickim. Jeśli o niej milczę, to nie dlatego, że ją lekceważę. Przeciwnie, wydaje mi się w najwyższym stopniu bulwersująca, ale wciąż nie czuję się wystarczająco w tej materii poinformowany. Widzę jedynie wyłaniające się elementy obrazu, o którym za mało powiedzieć, że jest przerażający, i nie mam nic mądrego do powiedzenia. Wiem tylko dwie rzeczy. Jedna: Kościół NIE JEST zbrodniczą organizacją pedofilską, jak gromko głoszą ateiści, którzy chyba nie zdają sobie sprawy, że przy tym, co potrafią przy śniadaniu napisać w internecie, antyreligijne ataki „Trybuny Ludu” sprzed dekad wydają się wyważone. Druga: Kościół wymaga oczyszczenia w stopniu, którego chyba nikt w nim, jak dotąd, nie ogarnia. W tych okolicznościach nie pozostaje nic innego, jak cofnąć się do arché – początku i podstawowej zasady. Do hebrajskich, aramejskich i greckich źródeł chrześcijaństwa. Do Dobrej Nowiny, w której naprawdę nic nie ma ani o koronkowych strojach biskupów, ani o instrukcji Crimen Sollicitationis, ani nawet o Kongregacji Doktryny Wiary. Jest za to o miłości nieprzyjaciół, o Przemienieniu na górze, o Ukrzyżowaniu i Zmartwychwstaniu.
(foto okładki książki, zaprojektowanej przez Bohdana Butenkę, za stroną humanitas.pl)