Dzięki sieciowemu znajomemu dowiedziałem się, że ukazała się książka pt. „Powieść dziś. Teorie, tradycje, interpretacje”. Znajduje się w niej, wśród innych, artykuł prof. Jeleny Kozminy „Powieść jako tygiel kulturowy. Apokryf Agłai Jerzego Sosnowskiego a fantastyka przygodowo-filozoficzna XX wieku” (przeł. Anna Skubaczewska-Pniewska i Justyna Tuszyńska). Oczywiście, że go przeczytałem, nie tylko dlatego, że Jelenę poznałem jakiś czas temu i się zaprzyjaźniliśmy (ale wydaje mi się, że jej tekst powstał nieco wcześniej). Autorzy książek dzielą się, jak wiadomo, na tych, którzy czytają, co napisano o ich twórczości, oraz tych, którzy się do tego nie przyznają.

Skoro już w tym ostatnim zdaniu zapisałem znany banał, to dorzucę do niego jeszcze jeden, być może odrobinę mniej oczywisty. Otóż nie jest specjalnym problemem, kiedy nasze książki ktoś skrytykuje: owszem, wiąże się to z przykrością, ale dość szybko ustępującą; zresztą, jeśli robi się cokolwiek, nie sposób zadowolić wszystkich – spotykanie się ze świadectwami dezaprobaty jest wliczone w koszta imprezy.

Prawdziwy problem znakomicie opisał Julian Barnes w „Papudze Flauberta” (swoją drogą: gorąco polecam, właśnie przeczytałem ją drugi raz w życiu i drugi raz jestem zachwycony). W tej dziwnej powieścio-esejo-biografii zmyślony biograf Flauberta pastwi się w pewnej chwili nad dr Enid Starkie z Oxfordu. Napisała ona, że Flaubert był niedbały w opisach powierzchowności swoich bohaterów, bo Emma Bovary ma raz oczy niebieskie, a raz czarne. Po przeprowadzeniu blisko dziesięciostronicowego (i zresztą bardzo zabawnego) dowodu, że dr Starkie się myliła, pisze Barnes (czy raczej jego bohater, Geoffrey Braithwaite): „Byłoby rzeczą interesującą porównać, ile czasu poświęcił Flaubert na upewnianie się, że jego bohaterka ma rzadko spotykane i trudne do opisania oczy tragicznej cudzołożnicy, z tym czasem, jaki doktor Starkie poświęciła, by zbyć go jednym zdaniem” (przeł. Adam Szymanowski).

Otóż to właśnie. Niby człowiek rozumie, że książkę zawsze się pisze dłużej, niż się ją czyta (i chwała Bogu; czytanie tak wolne, jak pisanie, zamordowałoby atrakcyjność nawet „Nie mów nikomu” Cobena). A jednak jeśli już coś piszesz o książce, to poświęć jej chwilę więcej, niż trzeba na przelecenie wzrokiem tekstu. I to wcale nie tylko wtedy, gdy zamierzasz napisać o niej źle. Każdy z nas, powieściopisarzy, ma specjalną półeczkę – realnie, albo w pamięci – z miłymi omówieniami, z którymi nie bardzo wiadomo, co zrobić, dostaliśmy bowiem porcję komplementów chyba nie za to, co napisaliśmy. Owszem, biorę poprawkę na rozmaitość interpretacji; nie o nich mowa.

Koniec narzekań. Bo czytając tekst Jeleny Kozminy miałem przyjemność, że komuś się chciało nad moją „Agłają” usiąść na dłużej. No pewnie, że była to przyjemność nieco autoerotyczna, nie mam co ukrywać; choć napisałem tę powieść dwadzieścia lat temu i moje emocjonalne związki z jej autorem są nie tak znowu silne. Ale nagle zobaczyłem, że i ta książeczka może stać się przedmiotem uważnej lektury, która obudowuje ją kontekstami, pyta nie tylko o dzianie się, ale i o sens. Miałem wrażenie, że porównanie czasu, jaki ja poświęciłem na pisanie, i czasu, jaki Kozmina spędziła nad moją książką, nie musi wypaść na moją korzyść. O kilku odniesieniach ani pomyślałem; powinienem to i owo doczytać. Ale pytania, jakie sobie stawiałem, pisząc, Kozmina rekonstruuje bezbłędnie. Мы поняли друг друга!  Co więcej, pokazuje – a dla autora to dopiero frajda – że kilka rozstrzygnięć, które podejmowałem intuicyjnie, pracowało na te właśnie pytania razem z elementami powieści, które w niej umieściłem z premedytacją. O kilku, zwłaszcza o serii konstrukcji sobowtórowych, zdążyłem przez te 20 lat zapomnieć (nie należę do autorów, czytających wielokrotnie swoje własne książki; kiedy po którąś jednak sięgam, najchętniej obłożyłbym ją w gazetę i wmawiał żonie, że tak naprawdę czytam właśnie Sylwię Chutnik albo Krzysztofa Vargę). Jednej czy dwóch rzeczy się o własnej książce dowiedziałem. Krótko mówiąc: gdyby komuś z Państwa chciało się poszukać przewodnika po „Apokryfie Agłai”, Jelenę mogę z przekonaniem zareklamować. A zdaje mi się, że – jak dotąd – powiedziałem coś podobnego tylko o Arturze Madalińskim (w kontekście moich późniejszych książek).

Jedno mnie tylko trochę zmartwiło. Zastanawiałem się nieraz, jak to jest ze względną popularnością przekładu „Agłai” w Rosji. Wydawało mi się bowiem uderzające, że konsekwentne obsadzenie w roli schwarzcharakterów Rosjan w tej powieści rzuca się w oczy. Zapytałem o to kiedyś Jeleny i aż się roześmiałem z oczywistości jej odpowiedzi: „Oni są z KGB – zauważyła bowiem – a wszyscy, którzy u nas czytają twoją powieść, mają do KGB taki sam stosunek, jak ty”. Tymczasem w przytoczonych w jej artykule cytatach natknąłem się na zgoła inny komentarz ze strony internetowej „Litmir. Elektronnaja biblioteka”: „Bardzo dziwna książka, w jednej trzeciej składająca się z przeżyć i doświadczeń porzuconych mężczyzn płynnie przechodzących w (…) antyrosyjską fantastykę”.  

Mój stosunek do Rosji jest powikłany i pisałem o tym nieraz. Ale dziś, kiedy zaprzyjaźniłem się z Rosjanką, bardziej podoba mi się jej reakcja na wątek rosyjski w „Agłai”, niż ta. Próbuję zrobić po 20 latach rachunek sumienia – i wychodzi mi, że moja wyobraźnia była przed dwiema dekadami antyradziecka, nie antyrosyjska. Choć i to prawda, że jeszcze dekadę wcześniej mi się to myliło (i nie mnie jednemu). Ale czy można być antyrosyjskim, wielbiąc Bierdiajewa, Szestowa, Dostojewskiego, Tarkowskiego (a teraz też Zwiagincewa, Sierebriennikowa i Coja)?… I jak odróżnić lęk od niechęci, a stosunek do państwa od stosunku do kultury? Ba, tylko że należałoby o tym napisać osobną książkę; ta, która już została (dawno) napisana, w dodatku o czym innym, pozostaje w tej materii niebezpiecznie niedopowiedziana: taki ślad po nas samych, któremu można przypisać rozmaite znaczenia. Nic się już na to nie poradzi. I nie tylko o naszych książkach myślę w tym momencie.  

Udostępnij


O mnie



  • „(…) choć napisałem tę powieść dwadzieścia lat temu i moje emocjonalne związki z jej autorem są nie tak znowu silne.”

    Ładne. Ale dlaczego „choć”? Bo tak niedawno?

    A swoją drogą to pomiędzy datami publikacji obu części Fausta Goethego leżało ćwierć wieku. Związek emocjonalny najwidoczniej przetrwał.

  • @Telemach
    No, wie Pan, gdybym napisał coś na miarę pierwszej części „Fausta”, to związek emocjonalny też by pewnie przetrwał. Znaj proporcjum, mocium panie 🙂
    Poza tym w moim życiu przez te 20 lat zmieniło się dość dużo. To ciągle jeszcze ponad 1/3 życia.
    Pozdrowienia.
    JS

  • Dwa czerwiaka: otiec i syn – papajka, papajka (!), skaży pożałujsta, poczemu drugije czerwiaki żiwut w jabłokach, gruszach, a my zdies’ w gownie??? – Posłuszaj synok i zapomnij na wsiegda, rodiny nie wybierajetsja…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes