Wśród książek, które zabrałem na wakacje, jest jedna, znaleziona w mieszkaniu rodziców (nie mam wątpliwości, że kupił ją mój ojciec): „Milczące stadiony” Bohdana Tomaszewskiego. Brzmi trochę jak głos z innego świata, w którym do pełnego uzawodowienia sportu podchodzi się bez entuzjazmu (choć autor przyznaje, że „sport amatorski” to hipokryzja) i niemal na każdej stronie podkreśla się wartość… przegranej. Stąd zresztą tytuł: Tomaszewski wspomina milczenie stadionu, gdy podczas Wyścigu Pokoju w 1958 roku na etapie Łódź-Warszawa polska drużyna uległa niespodziewanie kolarzom z NRD. Stadion Dziesięciolecia milczał, „trybuny wypełniał tłum dotkliwie zawiedzionych ludzi”. Ale to jest właśnie sport, zdaje się tłumaczyć autor, gdyż wygrywa zawsze tylko jeden zawodnik lub jedna drużyna, a to znaczy, że dla większości zawodników sport to przede wszystkim seria przegranych. I dopiero umiejętność pogodzenia się z porażką – pod warunkiem, że się zrobiło wszystko, żeby wygrać – stanowi prawdziwe ukoronowanie moralnej wartości sportu.
„Moralna wartość sportu”? Zastanawiam się, kiedy ostatni raz słyszałem podobną frazę – i wydaje mi się, że dawno. Chodzi mi zarówno o jej sens, jak kształt językowy. Co do sensu, to stanowi ona dziś oczywisty już niestety anachronizm, gdy nawet lubiani przeze mnie komentatorzy piłki nożnej bez oporu określają udany zwód słowami: „ależ świetnie Messi (Ronaldo, Lewandowski czy ktokolwiek) OSZUKAŁ obrońcę”, a wśród informacji o zawodniku podają przede wszystkim wysokość jego zarobków. Co do kształtu językowego, to polszczyzna Tomaszewskiego jest wyrafinowana – „moralna wartość” stanowi doprawdy nie najbardziej wykwintny tego przejaw – i może kogoś krzywdzę, ale jedynym dziennikarzem sportowym, którego postawiłbym dziś w pobliżu Tomaszewskiego, jest Stefan Szczepłek (nie mówię o literatach piszących o sporcie, jak Okoński czy Kuczok, a kiedyś Pilch, bo to inna kategoria). U Szczepłka widzę te same szerokie horyzonty, umiejętność włączania widowiska (!) sportowego w kontekst całej kultury, dbałość o pomysłową metaforę, wrażliwość na to wszystko, co wykracza poza wynik końcowy i techniczną jakość rozgrywek. Wyobrażam sobie, że on jeden mógłby napisać takie zdanie, jak Tomaszewski: „Kiedy ktoś zapyta, co najmocniej utkwiło w pamięci [z wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie w Melbourne], powiem, że nie bieg Delaneya, lecz zapach pustyni, jaki przyniósł wiatr na lotnisko w Chartumie, lub kolor Pacyfiku nocą, kiedy odpoczywaliśmy kilka godzin w Biaku”.
„Milczące stadiony” są pasjonujące z punktu widzenia historii, bo wynika z nich coś, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy: że dzisiejszą pozycję i dzisiejszy wizerunek sport zyskał – przynajmniej w Polsce – na przełomie lat 50 i 60, czyli wtedy dokładnie, gdy ta książka się ukazała. Wcześniej był rodzajem hobby dla wykwintnych ekscentryków (tenis, lekka atletyka) lub niewyrafinowaną rozrywką o posmaku wyraźnie proletariackim (piłka nożna). Na oczach autora staje się wszechświatowym widowiskiem, które nakręcają media elektroniczne i coraz większe pieniądze. Nieformalny ranking państw, w którym pozycję wyznaczały dotąd militaria, polityka oraz, w perspektywie wykształconych odbiorców, sztuka i literatura, teraz zdominowany zostaje przez muzykę, sport i film (chyba w tej kolejności). Wygląda trochę na to, że przełomowe były Igrzyska w Rzymie. Opowieść Tomaszewskiego zawiera jeszcze anegdoty przedstawiające tę imprezę jako coś w rodzaju Międzynarodowych Targów Książki, ale już widać ślady stopniowego podporządkowywania igrzysk potrzebom telewizji, która z roli informacyjnej, więc wspomagającej, zmienia się w Głównego Odbiorcę Kontentu (rzecz jasna, dla Tomaszewskiego nie ma takiego pojęcia, ale jego spostrzeżenia bezwiednie do tego prowadzą). Oczywistym dalszym krokiem jest potraktowanie zwycięzców jako celebrytów, a więc zapewnienie im ogromnych zarobków, podporządkowanie zawodów transmisji, spopularyzowanie nie tylko nazwisk zawodników, ale ich twarzy. To dlatego – uświadamiam sobie – takie dziwne wrażenie robi opowieść o tym, jak Tomaszewski spotyka w tłumie, szturmującym bramy Stadionu Olimpijskiego w Rzymie, Emila Zatopka, którego nikt nie poznaje, choć karierę skończył raptem cztery lata wcześniej, a przed ośmiu laty był najsławniejszym biegaczem długodystansowym świata. Dziś sława sportowca tej miary nie przemija tak szybko, w czasie igrzysk siedziałby w studiu telewizyjnym jako ekspert, ewentualnie w loży honorowej, lub wręczałby medale. To właśnie wpływ telewizji na sport, akurat pozytywny. Tomaszewski, ukształtowany jeszcze przed wojną, gdy mecze tenisowe lub spotkania lekkoatletyczne były w gruncie rzeczy imprezami towarzyskimi dla elity, przygląda się temu bez narzekania, ale i bez entuzjazmu.
Z historią sportu jest kłopot: nawet interesując się nim (trochę; nie mówię o pasjonatach), z przedtelewizyjnej przeszłości przechowujemy w pamięci raptem kilka nazwisk. Z zakłopotaniem przyznaję, że nie słyszałem chyba nigdy strasznej historii, która dla autora „Milczących stadionów” jest tak świeża i oczywista, że relacjonuje ją bez szczegółów, które – zaintrygowany – musiałem znaleźć w internecie. Chodzi o skoczka narciarskiego, Zdzisława Hryniewieckiego. W moim (i pewnie nie tylko moim) wyobrażeniu mieliśmy najpierw Stanisława Marusarza, a potem od razu Adama Małysza, z fuksem Wojciecha Fortuny w Sapporo i z krótkotrwałym błyskiem talentu Stanisława Bobaka po drodze. Tymczasem u schyłku lat 50 pojawił się gigantyczny talent, jakoby murowany kandydat na złoty medal na zimowych igrzyskach w Squaw Valley. Na ostatnim treningu przed wyjazdem Hryniewiecki z drugim skoczkiem, Władysławem Tajnerem (stryjem Apoloniusza), skakali pod opieką trenera, Mieczysława Kozdrunia, w Wiśle-Malince. Warunki nie były dobre, śnieg zmrożony, i po oddaniu pierwszego skoku obaj zawodnicy otrzymali od trenera polecenie, żeby skoczyć raz jeszcze, zachowawczo, i zakończyć trening. Ale Hryniewiecki nie wiedział, co to znaczy „zachowawczo”, wykonywał skoki zawsze brawurowo, na granicy ryzyka. Tym razem na zlodowaciałym śniegu źle się odbił, przekoziołkował w powietrzu i, upadając, połamał sobie kręgosłup. Kiedy powstawała książka Tomaszewskiego, rehabilitacja w Danii przywróciła Hryniewieckiemu częściowo władzę w rękach i skoczek był dobrej myśli (czego autor nie komentuje, choć dziś jeszcze taka kontuzja nie daje chyba nadziei). Nie udało się zrobić nic więcej; pielęgniarka, z którą Hryniewiecki się ożenił, po pięciu latach uznała, że chce mieć dzieci (tak mówi internet; to ona nie wiedziała, jakie są skutki zerwania rdzenia kręgowego?!) i rozwiodła się z nim, a załamany Hryniewiecki popadł w alkoholizm i zmarł w 1981 roku, mając lat 43. Tomaszewski twierdzi, że ten, nagłośniony przez prasę, wypadek ulubieńca kibiców przyhamował na lata rozwój skoków narciarskich w Polsce.