Za sprawą fejsbuka, w którym ktoś zamieścił mikrofotografię głowy mrówki, wróciło do mnie wspomnienie pierwszego chyba religijnego niepokoju w moim życiu… Około 1973 roku (jeśli dobrze pamiętam) rodzice kupili licencyjny, bo chyba pierwotnie wydany u Larousse’a, „Atlas owadów”. Były tam podobne zdjęcia, jak poniżej, nie aż tak dobre technicznie, ale równie detonujące. Nauczony na lekcjach religii, prowadzonych przez siostrę Inwiolatę, że dobry Bóg stworzył świat, przypatrywałem im się z nieznaną mi jeszcze wtedy mieszaniną śmiechu i grozy. Zakonnica nie wspominała, żeby Stwórca podczas aktu kreacji robił sobie żarty, albo był pod wpływem substancji odurzających. Tymczasem to, co się maluje naszym oczom, gdy świat naszych braci najmniejszych odpowiednio powiększymy, wydaje się dowodem na doprawdy przedziwne poczucie humoru. Te ryjki, czułki, szczecinki, szczęki rozwierające się na trzy strony, grzebyki, oczy w liczbie znacznie przekraczającej dwa, te absurdalne kolory, te proporcje na gębach, powodujące, że owe owadzie gęby przybierają z reguły głupkowaty lub złośliwy wyraz… twarzy (?), stanowi obrazę dla poczucia smaku, którego nie naruszają przecież kształty kotów, sarenek, a choćby już nieco dziwaczne pomysły w rodzaju nietoperza czy słonia. To jest świat obcy, całkowicie inny, a swoją innością – tak to widziałem jako jedenastolatek i po pół wieku wrażenie mnie nie opuszcza – na swój sposób GORSZĄCY. To nie Michał Anioł ani Botticelli, ale Bosch albo Max Ernst. Dysharmonia i szaleństwo, a nie porządek, który łatwo powiązać z Logosem.
Oczywiście: w tle jest wpisany głęboko w naszą naturę atawistyczny wstręt i lęk. W okolicach, w których prawdopodobnie zaczęła się historia homo sapiens, pająki, komary i muchy przenosiły choroby śmiertelnie niebezpieczne. W rezultacie całe to wielonogie i skrzydlate bractwo u wielu z nas budzi, mimo upływu tysiącleci, spontaniczną chęć ucieczki. Co do mnie, jedynym owadem, którego kształtem umiem się zachwycić i którego gotów byłbym wziąć w rękę bez obrzydzenia, jest modliszka (mój opór brałby się co najwyżej z obawy, że grubymi paluchami mógłbym zdestruować to śliczne stworzenie). No, może jeszcze pszczoła i trzmiel, bo to właściwie zwierzęta futerkowe – choć włochate pająki jakoś nie skłaniają mnie do głaskania – ale doświadczenie uczy, że przyjemność z dotknięcia pszczoły jest dość bolesna. Standardowy (w naszym klimacie) rozmiar owadów pozwala nam żyć bez nieustannego wstrząsania się od strachu bądź obrzydzenia: pozostają one punkcikami, które łatwo przeoczyć. A i zabijanie ich przychodzi łatwo, bez cienia moralnej refleksji. Tymczasem w powiększeniu…
Więc nie bez powodu diabeł zwany był, jeszcze za czasów Starego Testamentu, Belzebubem – królem much. Biolog, który to może przeczyta, wyjaśni mi z pewnością uczenie, że większość tego towarzystwa jest nieszkodliwa, a wręcz pożyteczna. Co więcej, nie myślę przeczyć, że osobniki na załączonych poniżej fotografiach są, na swój sposób, piękne. Ale jest to piękno w ścisłym sensie nieludzkie, obłąkańcze: przekracza normy, w które chcielibyśmy zamknąć estetykę. Rzecz jasna, trudno mieć serio pretensję do Stwórcy (lub Przyrody, jeśli się jest ateistą) za ożywienie tak ekstrawaganckich form. Ale jeśli dołożyć to tego pobieżną choćby wiedzę o obyczajach żywieniowych i godowych tych stworzeń (tu niestety lubiane przeze mnie modliszki wchodzą na ponure podium), świat owadów naprawdę zaczyna się wydawać demoniczny. Piękny, jak widać, ale szaleńczy i demoniczny. Kończę, bo muszę się podrapać.
(Komentarz Żony: może Bóg nie mógł się powstrzymać, żeby nie pożartować, ale zrobił to w mikroskali, nie chcąc mieszać ludziom w głowach. Tylko że człowiek wymyślił w pewnej chwili mikrofotografię…).






