Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o istnieniu Jerzego Prokopiuka… Chociaż nie, chyba pamiętam: na studiach, pod koniec drugiego roku poszedł hyr, że ukazał się rewelacyjny numer „Literatury Na Świecie”. Cóż to wtedy było za pismo, a jeszcze w świetnym formacie, idealnie pasującym do dłoni! Nie jestem pewien, pod jakim hasłem reklamowano tamten kwietniowy numer z 1983 roku: czy już padł epitet „neognostycki”? Czy tylko, że przenosi kwestie zjawisk paranormalnych z obszaru nie-do-końca-serio programów Wandy Konarzewskiej w strefę refleksji akademickiej? Dziś najprościej byłoby powiedzieć, że stanowił on jedną z najwcześniejszych jaskółek New Age, która dekadę później wydawała się przez chwilę erą, a wkrótce okazała się modą. W każdym razie numer przygotował do druku Jerzy Prokopiuk.

Wyciągnąłem przed chwilą tę „Literaturę Na Świecie” z półki i, prawdę mówiąc, z lekkim niedowierzaniem przyglądam się temu, co nas, studentów uniwersytetu, 37 lat temu tak zelektryzowało. Psychotronika? Energie uzdrawiające?! Artykuł pod żenującym dziś tytułem „Fizyka kwantowa i zjawiska paranormalne”??? Widocznie wierzyliśmy, że znaleźliśmy się w postulowanym przez Caprę „punkcie zwrotnym” i na naszych oczach to, co duchowe, okaże się ostatecznie macierzą tego co materialne. Właściwie jedynym składnikiem numeru, który teraz wydaje mi się naprawdę atrakcyjny, jest fragment powieści Philipa Dicka: Valis (w tłumaczeniu Lecha Jęczmyka). A przecież nie stać mnie tak po prostu na wzruszenie ramion.

Być może dlatego mnie nie stać, że jakieś 10 lat później zetknąłem się z demiurgiem tego numeru, Jerzym Prokopiukiem, osobiście. W tym, co robił, była dziwna mieszanina wartościowego intelektualnie otwarcia umysłu na idee, nie mieszczące się w polu naszego pola poznawczego – episteme – z których to idei pewna, bardzo niewielka liczba godna jest namysłu – oraz dziecinnej ekscytacji tym, co baśniowe. Miał bez wątpienia nadzwyczajną wiedzę o dziejach herezji gnostyckiej i równie nadzwyczajną skłonność do trywialnego mieszania ludziom w głowach. Ale przy tym uderzała mnie w nim cecha ujmująca (choć być może tym bardziej dla „porządnego myślenia” niebezpieczna), mianowicie poczucie humoru, autoironia, która z kolei sprawiała, że nigdy nie umiałem stwierdzić z wszelką pewnością, czy mówi serio.

Mam wciąż w uszach taki oto dialog, podsłuchany w autokarze, który przewoził uczestników jakiegoś spotkania w Ośrodku Pogranicze. Prokopiuk siedzi za mną, a obok niego zajmuje miejsce polsko-pakistańska nastolatka, Farzana. Farzana, jak to inteligentny młody człowiek, jest dociekliwa i niespecjalnie przejmuje się autorytetami (a Prokopiuk jest wtedy, w latach 90., traktowany niewątpliwie jako autorytet w swojej dziedzinie). Farzana pyta: „Pan naprawdę wierzy w reinkarnację?” Prokopiuk, bardzo poważnie: „Ja nie wierzę, proszę pani, ja wiem”. Farzana: „Ale co, to może pamięta pan poprzednie wcielenia?”. Prokopiuk, podejrzanie poważnie: „Tak, proszę pani, pamiętam”. Farzana, z jawną ironią: „To kim pan był w poprzednim wcieleniu?”. Prokopiuk, po sekundowej pauzie: „Inkwizytorem, proszę pani”.

Najlepsze jest to, że bez żadnego kłopotu wyobraziłem go sobie w mnisim kapturze à la Bernard Gui (z „Imienia róży”, naturalnie). Jego powierzchowność oddziaływała niemniej, niż spokojny tembr głosu: szklane, zdaje się, oko, niezwykle oszczędna mimika, ascetyczne rysy – wszystko to sprawiało, że nie dało się jego słów tak po prostu zlekceważyć, nawet jeśli sceptyk we mnie uruchamiał wszelkie zainstalowane w moim umyśle dzwonki alarmowe. Ale gdzie tam, sceptyka co chwilę trafiał paraliż, jak w chwili, kiedy przedstawiłem się Prokopiukowi. „Dzień dobry” – powiedziałem (było to w klasztorze nad Wigrami, wówczas: domu pracy twórczej dziennikarzy). – „Nazywam się Jerzy Sosnowski”. „Prokopiuk” – odparł. Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem i dodał. – „Pana kartą jest Wisielec”.

Rzecz w tym, że (chyba przez „Tarot paryski” Gretkowskiej) zainteresowałem się wtedy tarotem, kupiłem nawet talię kart, coś o niej poczytałem, pogadałem z Olgą Tokarczuk i to chyba w rozmowie z nią ustaliłem, że jeśli dopatrywać się w wielkich arkanach symbolicznego skrótu dla naszych losów, to moją kartą powinien być Wisielec właśnie. Jeśli mnie pamięć nie myli, istnieją 22 karty wielkich arkanów, więc prawdopodobieństwo trafienia przez Prokopiuka właściwej karty wynosiło 4,5%. Nie znaliśmy się wcześniej. Oczywiście, prawdopodobieństwo trafienia szóstki w totka jest wielokrotnie mniejsze. A może mówił tak każdemu?

Albo inna opowieść. Trafiłem na wykład innego specjalisty od ezoteryki – nomina sunt odiosa – o znaczeniu „666” w Apokalipsie. Żadne pokątne zgromadzenie pseudonaukowców: miejscem wykładu był wydział filozofii UW. Prokopiuk pełni rolę mistrza ceremonii, zresztą z tego powodu przyszedłem. Słucham tego wykładu i szlag mnie trafia, bo słyszę, że wykładowca łączy wszystko ze wszystkim, w jego rozumowaniu brak elementarnej logiki, zmysłu historycznego; niby wie dużo, ale przy takiej, wyraźmy to grzecznie, dezynwolturze intelektualnej z erudycji robi się sieczka. Po chyba trzech godzinach dowiadujemy się, że 666 oznacza kapitalizm (jest połowa lat 90., środek transformacji). Zaczyna się dyskusja, rozglądam się, czy uda mi się dyskretnie wyjść (sala nabita jest ludźmi), a na katedrę wchodzi Jerzy Prokopiuk. „Dziękuję mojemu znakomitemu koledze za świetne wystąpienie. Do jego niezwykłych interpretacji chciałbym dorzucić jeszcze jedną. Otóż, jak wiadomo, połączona liczba członków Izby Lordów i Izby Gmin w Wielkiej Brytanii wynosi sześćset sześćdziesiąt sześć”. I z kamienną twarzą schodzi ze sceny. Jestem prawie pewien, że była to mordercza złośliwość. Ale głowy nie dam.  

Wiele się od niego dowiedziałem; w okresie mojej fascynacji gnozą jego książki były dla mnie nieocenionym źródłem wiedzy o sposobie myślenia, który – jeśli podejść do niego tak, jak Jung podchodził do alchemii – wydaje mi się intrygujący, może nawet pociągający. Jest jakby kontynuowaną przez tysiąclecia konspiracją ludzi, którzy mocniej, niż to możliwe w ramach chrześcijańskiej ortodoksji, wyrażają tragizm istnienia. Opisywali oni świat jako pułapkę materii, nie dowierzali, że wszystko, co stworzył Bóg, jest dobre – skoro rzeczywistość potrafi ranić aż tak bardzo – a przy tym na samym końcu opisu beznadziejności istnienia otwierali niedostrzeżoną wcześniej furtkę w stronę naszej duchowej ojczyzny. Przecież nie tylko z tego świata jesteśmy… Gnostyckie ukąszenie, a należę do ukąszonych, nie daje się łatwo uleczyć, blizna pozostaje i każe irytować się zarówno na beztragiczną interpretację religii, jak na bezproblemowy ateizm (i w tym ograniczonym sensie jestem losowi wdzięczny za to, że tę bliznę noszę: stanowi ona szczepionkę na te dwie, bodaj najpopularniejsze dzisiaj oferty światopoglądowe).

Ale z drugiej strony: czy my naprawdę coś wiemy, coś, co się liczy w tych ostatecznych chwilach, gdy człowiek czuje wyraźnie, jak dziś, w czasie pandemii, kruchość swojego istnienia i brak dającej się wyraźnie zwerbalizować nadziei? I w tym właśnie momencie ten właściwy dla Prokopiuka, dziwny melanż śmiertelnej powagi i świadomości, że tak poważna powaga musi się ocierać o śmieszność, stanowi remedium. Opowiedziano mi o nim następującą historię: w latach 70 w redakcji „Twórczości” spotkali się jakiś wybitny historyk średniowiecza i Jerzy Prokopiuk. Od słowa do słowa zaczęła się dyskusja o tym, kiedy zaginął słynny relikwiarz (niestety nie pamiętam szczegółów), czy na początku XIII wieku, przed ostateczną rozprawą z albigensami, w twierdzy w Montségur jeszcze był, czy już go wtedy zagubiono. Redaktorzy „Twórczości” orientują się dość szybko, że są świadkami niebywałego zupełnie sporu dwóch wybitnych znawców tematu; żałują, że nikt nie nagrał tego pojedynku. Z obu stron fruną pociski argumentów, cytaty z rozmaitych dzieł po francusku i po łacinie, historyk upiera się, że relikwiarz zginął sto lat wcześniej, Prokopiuk dowodzi, że dopiero po rzezi katarów. Mija godzina, potem druga. W końcu Prokopiuk patrzy na historyka swoim zdrowym okiem, jak gawron na pierwszą tej wiosny dżdżownicę i mówi spokojnie:

„Ależ panie profesorze, przecież ja tam wtedy byłem”.

Nie umiem rozpoznać, do jakiego stopnia na serio, ale pozwalam sobie wierzyć, że Jerzy Prokopiuk teraz już wie, czy mylił się, czy nie.

(zdjęcie ze strony: karpatizarewicz.com)

Udostępnij


O mnie



  • Z tą Izbą Gmin to chyba jednak żartował albo blefował – posłów w samej Izbie Gmin było w latach 90tych 646, lordów nie wiem ile, ale na pewno więcej, niż dwudziestu. Ale opowieść przednia.

  • Temat w sam raz dla nastolatków do podrywania dziewczyn przy ognisku…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes