Byłem wczoraj na Międzynarodowych Targach Książki w Krakowie. Byłem przez… godzinę (z niewielkim okładem).
Jak dotąd na targach krakowskich, warszawskich czy wrocławskich zawsze było tak: kiedy kończyła się godzina, podczas której podpisywałem swoje książki, ruszałem, żeby zobaczyć stoiska innych wydawnictw, czasem kupić (albo wyżebrać) jakąś nowość, czasem komuś dłoń uścisnąć… Ale nie tym razem. Gdyż tym razem, owszem, ruszyłem na obchód hali targowej. Ale po 10 minutach znajdowałem się wciąż w zasięgu głosu od stoiska Wielkiej Litery, ściśnięty z innymi ludźmi, którzy próbowali ruszyć się to w tę, to w tamtą stronę, popychali się i potrącali (co w tych warunkach nie było przejawem braku kultury, tylko fizyczną koniecznością). W pewnej chwili zainteresowała mnie nawet jakaś książka, leżąca na mijanej właśnie ladzie, ale akurat tłum zafalował i cios w plecy kazał mi się przesunąć kilka kroków dalej. Tak, mogłem próbować wyszarpnąć się spomiędzy bliźnich tak, jak zdarzało mi się w PRL-u wyszarpywać z przepełnionego autobusu na pożądanym przystanku, ale i bezpośrednio przy ladzie, i nawet za ladą nie było wcale lepiej. I choć zazwyczaj nie mam takich myśli, przyszło mi jednak w tym momencie do głowy, co by było, gdyby w tym tłumie z jakiegoś, choćby najgłupszego powodu, wybuchła panika. W efekcie zrobiłem w tył zwrot – budząc zrozumiały gniew ludzi za mną – rozbiłem swą piersią mur napierających czytelników, tracąc część guzików dobrnąłem do stoiska Wielkiej Litery, gdzie zostawiłem palto, zabrałem je pospiesznie i wyczołgałem się na zewnątrz, myśląc: u licha, bywam przecież w księgarniach, na co mi te targi?!
W najgorszych czasach warszawskich targów, urządzanych we ciasnych wnętrzach Pałacu Kultury, nie byłem świadkiem podobnej apokalipsy.
Historyjkę tę można skomentować na dwa sposoby. Jeden, optymistyczny, jest taki, że krakowskie targi odniosły ogromny sukces frekwencyjny. Tylko że – i to już jest ten drugi sposób – sukces ów, mam wrażenie, przerósł organizatorów. W każdym razie w sobotę po południu. Żeby nie było, że narzekam na Kraków, dołączam sympatyczną historyjkę: na teren targowy wiózł mnie z dworca głównego taksówkarz i był to taksówkarz-marzenie. Zachwycał się, że tylu ludzi chce jednak czytać książki, potem spuentował wywód o rozwoju budownictwa w Krakowie bliską mi myślą, że Polska jednak nie jest przecież w ruinie, a gdy stanęliśmy w korku do skrętu na targi (bo drogi dojazdowe też nie były przygotowane na wspomnianą frekwencję), pojechał objazdem, ale jadąc nim mruknął: „A co będę pana naciągał na pieniądze” i ZASTOPOWAŁ TAKSOMETR. A kiedy, odkrywszy, że ów objazd to ładnych kilkaset metrów, zacząłem protestować, że przecież będzie stratny, oświadczył: „E, panie, jak się nie dorobiłem do czterdziestki, to już się nie dorobię”. I proszę nie ironizować wyższościowo, że w ten sposób zadał kłam wszystkim opowieściom o krakowskich centusiach, bo i w moim mieście, i w ogóle nigdzie w Polsce nie wyobrażam sobie taksówkarza, który taki gest wobec klienta wykonuje.
Więc ów taksówkarz – z przejęcia nie zanotowałem sobie jego numeru, a powinienem, bo nie tylko od wdzięcznych klientów, ale i od władz miasta powinien dostać order, do miasta tego nastrajając podróżnego jak najlepiej – ów taksówkarz zatem to jakiś świetny gość, ale: (1) jak się robi międzynarodową imprezę, to trzeba zadbać, żeby się dało na nią przyjechać i z niej wyjechać w czasie dłuższym, niż 30 minut (licząc od najbliższego skrętu z głównej ulicy), (2) stoiska wydawnictw trzeba rozplanować z wyobraźnią, a nie upchnąć ich tyle, ile wlezie, a ludzie sobie jakoś poradzą, ewentualnie (3) ograniczyć, przepraszam bardzo, liczbę biletów. Bo naprawdę żałuję, może też z wiekiem zmniejszyła mi się tolerancja na stres, ale w tych warunkach oglądanie i niewykluczone przecież kupowanie książek to jest jedno wielkie zawracanie głowy, a nie międzynarodowe targi.

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes