Ten tekst nie jest sponsorowany. A jednak zaczynam go od czegoś, co może wyglądać na lokowanie produktu. Czasy są takie, że niełatwo uwierzyć w nieopłacone komplementy…

Ukochana wręczyła mi na urodziny, między innymi, perfumy Escape for men. Przed wielu laty zakochałem się w tym zapachu. Najpierw zresztą w Escape for women: każda pani, która ich używała, a do dziś jestem w stanie wyliczyć z nazwiska co najmniej trzy, mogłaby prawdopodobnie, gdyby tylko chciała, zrobić ze mną wszystko… Mówię „prawdopodobnie”, gdyż przy trzeciej zawziąłem się, żeby nie reagować jak pies Pawłowa – i do dziś nie wiem, czy to ona nie była zainteresowana, czy to ja wykazałem się w końcu silną wolą. Tak, czy tak, odkrywszy, że istnieje wariant „for men”, chyba pierwszy raz w życiu wydałem tyle pieniędzy na kosmetyk – i używałbym tych perfum do dziś, tylko że Calvin Klein z jakiegoś powodu ograniczył produkcję i od lat na Escape for men nie natrafiłem (a Escape for women nie poczułem: Ukochana przestała używać). Więc prezent mnie wzruszył.

Ba, tylko że potem policzyłem – dzień urodzin skłania do rachunków – ile lat temu mój nos zareagował na Escape po raz pierwszy. I wyszło mi, że blisko ćwierć wieku temu…

Od humorystycznie głębokiego dzieciństwa miałem skłonność do starannego umieszczania wspomnień na osi czasu. Przyznałem się już kiedyś (Magdzie Rodak, w wywiadzie, który ze mną przeprowadziła), że gdy jako dziewięciolatek zacząłem pisać dziennik, na pierwszej stronie wypisałem kolorowymi kredkami swoje nazwisko, tytuł „Pamiętnik”, zaznaczyłem, że „tom I”, a poniżej umieściłem podtytuł „Kiedy miałem dziewięć lat”, który zaraz potem zniknął pod czerwonym szlaczkiem, bo przez ramię zajrzała mi siostra i dostała ataku śmiechu. Dowiedziawszy się w ten sposób, że do kronikarsko solennego traktowania czasu (i siebie) dopiero z czasem zyskuje się prawo, swoją skłonność zacząłem ukrywać, ale się jej nie pozbyłem. Każde wydarzenie precyzyjnie w pamięci datowałem, w czym pomagała mi mapa dźwiękowa: muzyka dostarczała wyjątkowo silnych przeżyć, wystarczyło więc ustalić, jakie piosenki słychać w tle tego, co pamiętam, a wszystko robiło się oczywiste (skoro „Biały krzyż”, to lipiec 1968, „Mam te rad” Vondrackovej – wrzesień 1973, „Z których krwi krew moja” – październik 1975, „Deszcz w Cisnej” – czerwiec 1977 i tak dalej).

Ale ten system rozleciał się w XXI wieku, gdyż czasu do ogarnięcia zrobiło się za dużo. A może stało się to z innego powodu: wtedy, gdy zacząłem przeglądać fotografie, jakie robił mój śp. Ojciec, który je szczegółowo opisywał, a także gdy przeniosłem z domu rodzinnego szpargały z czasów głębokiej podstawówki – i wiele dat przestało się zgadzać. Coś, o czym wiedziałem na pewno, że zdarzyło się wcześniej, zdarzyło się widocznie później; coś, czego nie było, wychynęło nagle na starych zdjęciach. Zrobił się bałagan. W dodatku pewne etapy życia, wypełnione moimi decyzjami „z których nie jestem zbyt dumny” (genialne zdanko Sailora z „Dzikości serca” Lyncha), taktownie wycofały się tylnymi drzwiami: nie pamiętam ich dokładnie, niekiedy w ogóle, z reguły zaś nie umiem im przypisać określonego roku. Tak, w latach dziewięćdziesiątych, mniej więcej. Tam, gdzie moje prywatne jądro ciemności i początek innego mnie, niż ów chłopczyk, którego biografię wykorzystałem, zmyślając niemało, w dwóch ostatnich powieściach.

Moja mama, która siłą rzeczy ma dłuższe doświadczenia z czasem, niż ja, powiedziała mi kiedyś, że zupełnie diabelską cechą życia jest to, iż w pewnej chwili przestajemy się wewnętrznie starzeć, i w coraz bardziej nieatrakcyjnych ciałach siedzą uwięzione trzydziestolatki, dwudziestolatki, niekiedy wręcz dwunastolatki… Myślę o tym często, mijając na ulicy drobne staruszki i omszałych staruszków, próbuję wyobrazić sobie schowanych w nich chłopców i dziewczynki. Jeszcze się od nich różnię: w dzisiejszych czasach szczęśliwie przesunęły się granice młodości, wieku średniego i podeszłego, więc nie przesadzajmy z tą eschatologią, choć opisywane – z reguły przez kobiety – zjawisko „przezroczystości”, kiedy płeć przeciwna omiata nas wzrokiem niewidzącym, skanując przestrzeń w poszukiwaniu kogoś pociągającego, już zacząłem znać z autopsji. Oj, boli… Przede wszystkim jednak – i młodszych ode mnie zawiadamiam z mroczną satysfakcją, że chyba wszystkich to czeka – kiedy próbuję sobie wyobrazić czas, który minął, a który pamiętam, miewam zawroty głowy. Przecież mam przed oczami używany w domu gramofon Bambino i wkrótce nasz pierwszy magnetofon (szpulowy). Wyraźnie czuję zapach tego drugiego (woń rozgrzanego ebonitu). A też pierwszy gramofon stereo. Słyszę rozmowy o tym, że podobno ktoś ze znajomych rodziców zdobył kolorowy telewizor. Magnetofon kasetowy. Magnetowid. Mogę opisać narady z ówczesną żoną, czy komputer (zwalisty pecet) to sprzęt, który się na coś przyda. Swój opór przed założeniem niniejszej strony www. I tak dalej – na wynalazkach najłatwiej pokazać, o co mi chodzi.

Starsi ode mnie czytają to na pewno z wyższościowym uśmiechem (w życzeniach urodzinowych na FB kilka osób, urodzonych dawniej, niż ja, zwróciło się do mnie per „młodzieńcze”). No tak, koncertu Rolling Stonesów w Sali Kongresowej nie pamiętam… Więc ani mi w głowie odgrywać przedwcześnie seniora – choć to bezpieczniejsza poza, niż odstawianie łysiejącego młodzieniaszka. Ale też dlatego zapisuję ten moment zachwiania, dezorientacji. Kiedy wspinając się na szczyt wędrowiec orientuje się, że idzie mu się jakoś szybciej, niż dotąd. Aha, ale numer! – szlak właśnie zaczął prowadzić w dół. I sądząc z tego, co opowiadają bardziej zaawansowani turyści, będzie wiódł coraz bardziej stromo.  Zaś UCIEC nie bardzo jest jak.

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes