Ponieważ w poprzednim wpisie ponarzekałem sobie na Kraków, sumienie mnie trochę gryzie. I żeby jakoś to narzekanie zbalansować, dorzucę zachwyt nad książką w Krakowie wydaną.
Dawno, dawno temu, w latach osiemdziesiątych, wyrzucony z Uniwersytetu Śląskiego Jerzy Illg (obecny szef wydawnictwa Znak) znalazł się w Szwecji. Tam zaś udało mu się z innym emigrantem, Leonardem Neugerem, dotrzeć do Andrieja Tarkowskiego, kręcącego właśnie swój ostatni (jak się okazało) film. Według surowej menadżerki reżysera rozmowa miała trwać pół godziny, a trwała godzin cztery; materiał, powstały w ten sposób, był prawdopodobnie ostatnim tak obszernym wywiadem z rosyjskim artystą, który zmarł niespełna dwa lata później. Wywiad, opublikowany pierwotnie w „Res Publice”, ukazuje się teraz w wersji książkowej, pt. „Zwierciadło”.
Należę do ludzi, który filmy Tarkowskiego (już) uwielbiają. Słówko w nawiasie oznacza, że droga do tych emocji była w moim przypadku powikłana. Kolejne filmy otwierały się przede mną nie od razu. Co zaskakujące, od pierwszego wejrzenia spodobało mi się „Dziecko wojny” (ale nie aż tak, żebym ten film, o koszmarnym zresztą tytule polskim, gdy rosyjski to po prostu „Dzieciństwo Iwana”, trafił na moją krótką listę filmów ukochanych). „Zwierciadłem” zachwyciłem się chyba przy drugim oglądaniu (zresztą via Fellini i Wajda, bo to przecież rosyjskie „Osiem i pół” i „Wszystko na sprzedaż”), podobnie „Solaris”; „Stalkera” doceniłem za trzecim bodaj razem, tak jak „Andrieja Rublowa”. Do „Nostalgii” i „Ofiarowania” jeszcze wędruję, będąc zresztą chyba bliżej tego pierwszego tytułu, niż drugiego. Ale wiem, że kiedy już coś we mnie zarezonuje z obrazami Tarkowskiego, powstaje z nimi osobliwa więź, jak gdyby w człowieku wytwarzał się nowy narząd, przeznaczony specjalnie do odczuwania rozkoszy duchowej w związku z tym, a nie innym dziełem.
Illg z Neugerem rozmawiali z Tarkowskim z pozycji wyznawców, co było naturalne i zarazem niezwykle cenne w sytuacji, gdy reżyser, świeżo po podjęciu dramatycznej decyzji o pozostaniu na Zachodzie, czuł się z tym źle, stan kultury zachodniej oceniając niezwykle krytycznie. W młodych rozmówcach z Polski odnalazł on pokrewne dusze, Słowian, którzy choć trochę ogarniają perspektywy duchowe, które były dla niego fundamentalnie ważne. Reszty nie ma co tu streszczać, to trzeba obowiązkowo przeczytać (w stosunku do wersji z „Res Publiki” mamy do czynienia z tekstem rozszerzonym i poprawionym)! Z tej fascynującej lektury wynotowuję fragmenty, które mnie szczególnie uderzyły.
Fragment pierwszy – Tarkowski opowiada o „Stalkerze”:
„Otóż chciałem zrobić następny film, kontynuację Stalkera, gdzie (…) on [Stalker] się zmienia, on już nie wierzy, że ludzie sami mogą iść ku szczęściu, ku szczęściu przeobrażenia samych siebie, wewnętrznej przemiany. I on zaczyna ich zmieniać siłą, zaczyna uprowadzać ich przemocą do tej strefy, za pomocą jakichś szalbierstw – po to, by ich życie stało się lepsze. Zmienia się w faszystę. Oto jak czystą idęę można – z czysto ideologicznych względów – obrócić w jej zaprzeczenie; kiedy już cel usprawiedliwia jakoby środki, człowiek się zmienia. On przemocą prowadzi trzech ludzi do strefy – właśnie o tym chciałem nakręcić ten drugi film – i, żeby postawić na swoim, nie cofa się nawet przed rozlewem krwi. To już idea Wielkiego Inkwizytora, tych, którzy biorą na siebie grzech w imię, by tak rzec…
– Zbawienia.
Zbawienia. To jest to, o czym cały czas pisał Dostojewski” (s.81-83).
Fragment drugi – Tarkowski przedstawia swoją opinię na temat Zachodu, ale obawiam się, że (podobnie jak poprzedni cytat), jego słowa nabrały tymczasem aktualności w dzisiejszej Polsce:
„Cóż dla nich oznacza kultura? Kultura to to, co ja mogę mieć. Na skutek tego, że jestem wolny. A co to znaczy wolny? – Wolno mi mieć to, co w ogóle ma tutaj każdy. Istnieje kultura na Zachodzie? Istnieje. A zatem mogę i mam prawo z niej korzystać. A co znaczy: mogę? Po prostu – fizycznie, pragmatycznie – mogę. Jemu nawet nie przyjdzie do głowy, żeby pomyśleć: móc, to ty możesz, tylko czy jesteś w stanie to przetrawić? Weźmy na przykład Goethego – czytasz Fausta – ale czy jesteś w stanie go przeczytać? Możesz, oczywiście możesz, idź, kup sobie Fausta. Tylko że ty nigdy nie kupisz Fausta Goethego. (…) Nie kupisz (…) Tomasza Manna, nie kupisz Hessego, Faulknera, Dostojewskiego. Ot, w czym rzecz: wszystko możesz kupić. Ale żeby przyswoić sobie kulturę, należy dokonać wysiłku równego temu, jaki wykonał artysta, kiedy tworzył swoje dzieło” (s. 98).
I fragment trzeci, zresztą wcześniejszy; trudno nie dedykować go panu ministrowi kultury:
„artysta przede wszystkim wyraża idee, jakie dojrzewają w społeczeństwie, w którym on żyje. Krótko mówiąc – okazuje się jak gdyby medium, wyrazicielem idei, które rodzi sam naród. (…) Przy czym bywa nawet tak, że naród, ludzie i społeczeństwo nie przyjmują tego artysty, wypędzają go czasami, a czasami nie rozumieją i pojmują dopiero po wielu, wielu latach. Ale to wszystko nic nie znaczy, to oznacza tylko jedno: że oni nie znają samych siebie, sami nie znają swoich własnych problemów. I w związku z tym artysta nigdy nie może być kimś, kto przeciwstawia się własnej kulturze, własnemu społeczeństwu, on żadną miarą nie może mu się przeciwstawiać; nawet kiedy wyraża koncepcje zawierające jakieś idee nie do przyjęcia dla współczesnego społeczeństwa, to wcale nie znaczy, że one nie zrodziły się wewnątrz, w łonie tego społeczeństwa. Społeczeństwo nie zdążyło jeszcze sobie uświadomić tych problemów, a artysta z reguły nie uświadamia ich sobie – on je wyraża, on je czuje. Właśnie dlatego je wyraża. Ponieważ jest nie tyle mądrzejszy od swoich czasów, ile wrażliwszy” (s.87-88).