Na zjawisko, o którym myślę coraz częściej, teraz naturalnie w kontekście zbliżających się Świąt, składają się dwa procesy, związane ze sobą, ale jednak rozmaite. Jednym jest upadek autorytetu Kościoła katolickiego. Drugim jest widoczna w internecie furia atakowania zarówno Kościoła, jak chrześcijaństwa w ogóle.
Ten pierwszy proces jest oczywisty. Należałem do tych publicystów, którzy już w latach 90. pisali krytycznie o intelektualnym i moralnym poziomie osób zarządzających Kościołem. Przyznaję jednak, że to, co się dzieje, przekroczyło moje zuchwałe (jak mi się wydawało) przewidywania. Sytuacja wymaga naprawy tak głębokiej, że można wątpić, czy znajdzie się w tej wspólnocie siła, która potrafi tę naprawę skutecznie zainicjować i owocnie przeprowadzić. Do mądrego i krytycznego przejrzenia jest nie tylko mechanizm zarządzania, ale oczywiście również doktryna.
Temu poglądowi przeciwstawia się niekiedy uzasadniony z pozoru niepokój, że tak głębokie działania z pewnością zaowocują schizmą, może niejedną. No i zapewne zaowocują. Tylko że mamy do czynienia ze zrujnowaniem Kościoła tak głębokim, że naprawdę myślenie w kategoriach chronienia całości-i-jedności to przepis na tej całości-i-jedności pójście na dno. Ta świadomość daje swoistą wolność, przerażającą, ale i wyzwalającą z kunktatorstwa.
Chodzi nie tylko o dymisje sporej części biskupów (w Polsce praktycznie wszystkich, zdaje się), ale o radykalną zmianę mechanizmu awansów w Kościele. Nie o ogłoszenie tego czy kolejnego synodu, tylko o nową teologię wspólnoty: świeckich i duchownych pospołu. Nie o jakąś, mniej lub bardziej sensowną bullę o godności kobiety, ale oczywiście o kapłaństwo kobiet. Nie o dyskusję, jak szeroko rozumieć „Laudato Si’”, tylko o porzucenie podszytego manicheizmem stosunku do ludzkiej seksualności, czego oczywistym, a dalece niejedynym skutkiem będzie wycofanie się z nakazów i zakazów „Humanae vitae”. Nie o przypomnienie hasła aggiornamento, tylko o odważne odrzucenie skutków edyktu Konstantyna. Nie o ponowne przemyślenie formacji seminaryjnej, tylko o ponowne przemyślenie Ewangelii.
Jest jednak jeszcze drugi aspekt sprawy. Pisałem już o tym kilka lat temu, ale dziś zrobiło się nieporównanie gorzej: stopień agresji, z jaką atakuje się obecnie nie instytucję Kościoła, ale chrześcijaństwo jako takie, jest, przynajmniej na ile ja sięgam pamięcią, czymś bezprecedensowym. Antyreligijni zwolennicy komunistycznej satrapii nie mieli tej zuchwałości, co dziś niejeden internauta, przekonany, że jest demokratą. Szerzenie insynuacji, że treścią (!) chrześcijaństwa jest antysemityzm, przemoc domowa i mordowanie inaczej myślących, kpiny z chrześcijańskich symboli, szyderstwa z Jezusa z Nazaretu, przedstawianie zabobonów jako prawd wiary, a prawd wiary jako zabobonów – wszystko to leje się z ekranów komputerowych w nieprawdopodobnym nasileniu. Mechanizm psycho-społeczny tego potopu jest zrozumiały: to poczucie frustracji, wywołane bezsilnością w obliczu sojuszu ołtarza z tronem, panów biskupów z panami z PiSu. Ale, rozumiejąc frustrację, trudno kiwnąć głową na szerzenie kłamstw, na ordynarność i, nazywając rzeczy po imieniu, głupotę.
Ja jestem belfer z urodzenia, więc kiedyś reagowałem na to żałosnymi, patrząc z perspektywy dzisiejszych doświadczeń, próbami tłumaczenia, prostowania itd. W pewnej chwili opadły mi ręce. To nie ma sensu, to się musi samo przewalić.
Ale najdziwniejsze dla mnie jest to, że we mnie samym, w głębi mnie, wyzwoliło to ostatnio żywą czułość wobec Nauczyciela z Nazaretu, który stał się dwadzieścia wieków temu ofiarą mordu sądowego. Osamotniony, ogołocony, umarł na wzgórzu pod Jerozolimą. A potem, tak jest, zmartwychwstał. Być może w dziedzictwie, które nam przekazuje historia naszej kultury, nie ma ważniejszej opowieści. Wraz z przekazem, żeby dobrze czynić tym, którzy nas nienawidzą, że nie masz Greka ani Żyda, że choćbym mówił językami i wiarę miał taką, by przenosić góry, ale miłości bym nie miał – nic bym nie zyskał. I że sens istnienia, Logos, został tam i wtedy pozbawiony życia, a jednak trzeciego dnia powstał do życia na nowo.
Dlatego poza wspólnotą, która spotyka się na ruinach i której funkcjonariusze stracili wiarygodność, ale też z dala od tłumu, wrzeszczącego, że to wszystko brednie, czekam na nadchodzące Święta. Na mrok Piątku, szarość Soboty i światło Niedzieli. Przeżarci korporacyjną pychą duchowni i ich klakierzy, oraz zacietrzewieni prorocy świata bez religii odebrali nam, więc i mnie, właściwie wszystko. Ale dzięki temu wyłonił się ten Okruch, o który w tym wszystkim chodziło: Światło zrozumienia, Słowo mądrości, Woda życia, Uczta z bliźnimi – składowe Liturgii Paschalnej.
