Dlaczego chciałem znowu zobaczyć ich twarze? Wszyscy nie żyją: mój licealny polonista, profesor Gugulski, zmarł w czerwcu 1990 roku; mój nauczyciel teorii literatury i przez pewien czas guru, prof. Tadeusz Komendant w lipcu 2019; opiekun Indywidualnego Toku Studiów, promotor mojej pracy magisterskiej, a potem szef w Zakładzie Pozytywizmu i Młodej Polski na UW, prof. Andrzej Z. Makowiecki w październiku 2019 (więc to też już cztery lata prawie upłynęły). Może z powodów metrykalnych przyszła pora na podsumowanie? W końcu za kolejne cztery lata osiągnę wiek emerytalny i prawdopodobnie ograniczę znacznie zawodową aktywność (choć ciągle mi się zdaje, że będę miał jeszcze coś do zrobienia – ale staram się pamiętać, że najpewniejszą metodą rozśmieszenia Pana Boga jest opowiedzenie mu o swoich planach). Może chcę wiedzieć na pewno, że zdążę ich cieniom podziękować, a raczej napisać wyraźnie, że zaciągnąłem u nich dług nie do spłacenia? Widzę, że popadam w patos, którego nie lubię, ale którego nie sposób uniknąć, mówiąc o Mistrzach, choć oni właśnie przed nim przestrzegali.

Pisałem o nich kilkakrotnie, ale dziś chcę się zastanowić, co im właściwie zawdzięczam. Gugulski był pierwszy – żaden nauczyciel w szkole podstawowej czy średniej nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Jedno, że pokazał mi, kim nauczyciel może być, jak ważną rolę ma do odegrania. Drugie, że podsunął myślenie i stowarzyszone z nim czytanie jako sposób na życie. Trzecie, że sugerował dystans i ironię jako konieczny bezpiecznik, bez którego bodaj każda myśl i każde stanowisko staje się, prędzej czy później, karykaturą prawdy i podróbką wartości. Po latach znalazłem lapidarne sformułowanie, wyrażające tę Gugulową poradę: „co nie jest chwiejne, jest nietrwałe” – napisał ks. prof. Tomas Halik. Wiara bez uśmiechu, przekonania podszyte śmiertelną powagą wpędzają w pychę i fanatyzm, skłaniają do przypisywania sobie roli większej, niż pozwala na to rozsądna ocena własnych sił. Cóż za pokusa, zostać strażnikiem Prawdy, bez którego świat zapadnie się w ciemność! Gugulski zaszczepiał nawyk patrzenia raz na jakiś czas w lustro i parskania śmiechem na widok swojego nabzdyczonego odbicia.

Makowiecki był dla mnie, w jakiejś mierze, kontynuatorem tego sposobu myślenia. Świetnie wykładał, co – prawdę mówiąc – na polonistyce w latach osiemdziesiątych nie stanowiło normy wśród profesorów, i mam nadzieję, że choć trochę tej nauki, jak przeciwdziałać znużeniu słuchaczy, udało mi się zaczerpnąć (w każdym razie się staram). Ale najwięcej chyba dał mi kontakt z profesorem w cztery oczy, w sytuacjach półprywatnych. Niewielu poznałem ludzi tak życzliwych, dbających o psychiczny komfort ludzi, z którymi się pracuje (tak samo studentów, jak podległych sobie pracowników). Makowiecki był przy tym anegdociarzem, ale anegdociarzem mądrym – nie popadał w unieważnianie wszystkiego żartem, żart stanowił albo przerwę poważnej rozmowy, albo jej osłodę, albo wreszcie otwarcie nieoczekiwanej ścieżki namysłu. I tak, jak to nastolatkom zapowiadał Gugulski, Makowiecki w świecie dorosłych pokazywał, że można być rzetelnym, nie ustawiając się od razu w pozie na cokół.

Wreszcie Komendant. Tu zatrzymałem się na dłużej (prawdę mówiąc: na ponad dobę), bo musiałem pomyśleć, jak możliwie krótko oddać całe splątanie spraw z nim związanych.

Więc przede wszystkim: była to edukacja sentymentalna. Dziś, kiedy Tadeusza już nie ma, a wydarzenia, o których myślę, rozegrały się ponad trzydzieści lat temu, mogę to jasno powiedzieć: gdyby nie brak pociągu fizycznego, mój stosunek do niego musiałbym określić jako miłość lub przynajmniej zauroczenie (z niemałym dodatkiem obsesji). Wydaje mi się, że to uczucie podzielali mniej lub bardziej wszyscy uczestnicy jego małego „dworu”: czworo czy pięcioro studentów, zapatrzonych w połowie lat osiemdziesiątych w naszego guru. Pamiętam desperackie wysiłki, żeby spełnić stawiane przez niego wymagania – uczył najtrudniejszego, jak się wtedy uważało, polonistycznego przedmiotu, czyli teorii literatury, a potem prowadził wymagające konwersatorium z czegoś, co w następnej dekadzie zyskało także w Polsce miano postmodernizmu (myśmy, jeśli w ogóle, mówili o postawangardzie, lub o „kręgu myśli Michela Foucault”). Pamiętam starania, żeby skupić na sobie jego uwagę. Pamiętam trudne do zliczenia godziny, przegadane, a raczej przeplotkowane na jego temat: skąd pochodzi; czy to prawda, że kiedyś miał żonę; czy to prawda, że jest osobą homoseksualną; gdzie i jak mieszka; jak ma na imię jego kot i dlaczego Behemot (akurat odpowiedź na to pytanie jako jedyna była oczywista); i tak dalej. Pamiętam euforię, gdy zaczął nas zapraszać do siebie, zresztą nie wszystkich naraz – mnie chyba na końcu. Pamiętam, że książka, film czy piosenka, jeśli się o niej przy Komendancie wspomniało, a on kiwał głową, zyskiwała specjalną aurę; ale kiedy jego nos pod okularami marszczył się na moment przy takiej wzmiance, człowiek zastanawiał się potem wiele godzin, co jest nie tak z jego gustem. 

Najlepsze, że Tadeusz nie był specjalnie sympatyczny: nasze oczywiste przejawy adoracji przyjmował z miną ironiczną albo nieobecną (możliwe, że skrywało się za tym szczere zakłopotanie). Tym cenniejsze było, gdy z rzadka zyskiwało się od niego coś w rodzaju przelotnego zainteresowania.

Więc co mu ostatecznie zawdzięczam? Wiersze Jana Polkowskiego, Antoniego Pawlaka, powieści Milana Kundery, piosenki Diny Vierny. Znajomość z tymże Antonim Pawlakiem i Zbyszkiem Mikołejką. Przyzwoitą orientację w myśli Heideggera, Foucaulta, Sollersa i Derridy. Piwo Tuborg, pomysł na ser żółty w panierce, które to danie nazywał Tadeusz „kaszkawałem w trumnie”, wiedzę, co to jest de volaille (wieczorami chodziliśmy z nim czasem do restauracji w Hotelu Europejskim i zamawialiśmy dania nie na studencką kieszeń, ale udawaliśmy, że wszystko jest OK). Zawdzięczam mu także uświadomienie sobie, że w pewnej chwili trzeba przeciwko takim mistrzom się zbuntować, albo będzie się ich kopiowało przez resztę życia; i, konsekwentnie, buntownicze odrzucenie humanistyki, która na podstawowe pytanie, jak żyć, odpowiada analizą warunków, które za to pytanie odpowiadają, oraz powodów, dla których odpowiedź będzie niemożliwa. „Diadia, kak żyt’?” krzywił się z uśmieszkiem Komendant, gdy naiwnie domagałem się wykroczenia poza dekonstruowanie światopoglądów. Przynajmniej zyskałem alergię na zbyt proste odpowiedzi.

Odstrychnąłem się od Tadeusza właśnie w ramach tego buntu, choć i dlatego, że zacząłem mieć wątpliwości do tych wszystkich zabiegów o jego uwagę – zapachniało mi to niedobrym, ale okrutnym teatrem. W rezultacie nasze kontakty na kilka lat osłabły. Gdy dużo później – i po wielu wahaniach – przyjąłem zaproszenie na imprezę w jego mieszkaniu z okazji doktoratu, czy może już habilitacji, przeżyłem bezgraniczne zdziwienie, bo Tadeusz na mój widok krzyknął do kogoś triumfalnie: „Widzisz! Mówiłem ci, że przyjdzie!”, a chwilę później objął mnie jeszcze od tyłu za ramiona, przytulił i zawołał: „Na własnej piersi go wychowałem!” (oczywiście – nie na trzeźwo to wszystko). Więc jednak nie byłem dla niego jednym z wielu studentów, których się szybko zapomina, niezgrabnym i śmiesznym wielbicielem secesji w świecie poststrukturalistów? I czemu dziś, kiedy cała tamta rzeczywistość dawno przeminęła, to pytanie znowu mnie drasnęło, jak koniuszek pazura Behemota?

Źródła zdjęć: Ireneusz Gugulski – pl.alateia.org; Andrzej Z. Makowiecki – journals.openedition org; Tadeusz Komendant – ktoś mi przysłał tę fotografię, a ja nie umiem sobie przypomnieć, kto (przepraszam!)

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes