Pewien mój znajomy na wieść o potwierdzeniu w II instancji wyroku, uznającego wyrzucenie mnie z Polskiego Radia za niezgodne z prawem, stwierdził, że teraz powinienem spisać i opublikować swoją historię. Dziennikarzy, którzy za sprawą tzw. „dobrej zmiany” przeżyli podobne wydarzenia, jest w całej Polsce około dwustu, nie mam więc poczucia, że będę opowiadał o czymś szczególnie oryginalnym. Ale myślę, że słuchaczom Trójki to się należy.

W 2010 roku starcie z egzotyczną kryptokoalicją PiS-SLD, która próbowała przejąć media publiczne, wygraliśmy, w mojej ocenie, tyleż dzięki zjednoczeniu się zespołu, co… przypadkiem. Przegrana Jarosława Kaczyńskiego z Bronisławem Komorowskim w wyborach prezydenckich wzmocniła obóz PO, co było dla nas korzystne, bo w odróżnieniu od wspomnianej koalicji, która odpowiadała za zamieszanie przy Myśliwieckiej, PO lekceważyła w gruncie rzeczy media publiczne. Miało to tę wadę, że nie mogliśmy liczyć na finansowe i strukturalne wzmocnienie tych mediów; ale i tę zaletę, że nie musieliśmy się z tej strony obawiać „ręcznego sterowania”. Ponieważ prezydent Komorowski odegrał podobno jakąś rolę przy wyborze nowego, życzliwego Trójce prezesa Polskiego Radia, wykonaliśmy jeden lub dwa gesty o charakterze podziękowania (jak zaproszenie prezydenta na otwarcie Alejki Trójki; akcji „Orzeł Może” nie liczę, tłumaczyłem już tu kiedyś, że jej „proprezydencki” charakter był efektem naszego braku wyobraźni i skutecznej akcji reinterpretacyjnej, podjętej post factum przez prawicę). Nie byłem entuzjastą tego zbliżenia, ale rozumiałem jego logikę: kogoś silniejszego trzeba się było trzymać, urząd prezydencki był relatywnie najmniej złym umocowaniem, teoretycznie odsuniętym (trochę) od bieżącej walki partyjnej. Przecież siedzieliśmy na wulkanie, wygasłym tylko chwilowo. Ta świadomość towarzyszyła mi aż do grudnia 2015; potem, jak wiadomo, wulkan wybuchł.

Już pięć lat wcześniej wiadomo było, że ustawa o radiofonii i telewizji z 1993 roku nie chroni dziennikarzy przed politykami, jeśli ci są bardzo zdeterminowani, żeby podporządkować sobie media publiczne. Próbowaliśmy w Trójce temu zaradzić, przygotowując jesienią 2011 własny projekt nowej ustawy, a nawet dwóch – bo za radą zaprzyjaźnionych prawników opracowaliśmy specjalną ustawę, poświęconą wyłącznie procedurze przeciwstawiania się „ręcznemu sterowaniu”, na podobieństwo ustawy przeciwdziałającej zmowie handlowej. Z oczywistych względów wizerunkowych nie mogliśmy naszego projektu wysyłać do Sejmu przez klub parlamentarny PO (inna sprawa, czy PO byłaby tym w ogóle zainteresowana; ich lekceważenie tej sprawy chwilami po prostu odbierało dech w piersiach). Ale żeby zrobić z tego projekt społeczny i zebrać wymaganą liczbę podpisów, musielibyśmy wykorzystać naszą antenę, a na to nie zgodził się Zarząd Polskiego Radia. W ten sposób efekty naszej pracy poszły na śmietnik, a nam pozostało czekać na katastrofę.

Po podwójnym zwycięstwie PiSu w wyborach prezydenckich i parlamentarnych pierwszą (nieprzypadkowo, moim zdaniem) kwestią, jaką zajęła się partia rządząca, były zmiany w mediach publicznych. W tym momencie napisałem dla „Tygodnika Powszechnego” artykuł – był styczeń 2016 – dość proroczy, jak sądzę (można sprawdzić). Stwierdzałem tam: Celem dziennikarza nie jest (…) przekonanie odbiorcy – nie jest więc naszym zadaniem zapewnienie „odpowiedniej komunikacji z wyborcami” ani „wyjaśnianie kolejnych decyzji rządu”, co postulowała w „Naszym Dzienniku” pani poseł Barbara Bubula. To jest przecież wyobrażenie o roli mediów rodem z epoki Gierka!

Bardzo krótko po opublikowaniu tego tekstu ze stanowiska dyrektora Trójki została zdymisjonowana Magda Jethon. Mam nadzieję, że następne zdania mi wybaczy: czas był taki, żeby ograniczyć sentymenty i myśleć racjonalnie. Było oczywiste, że w nowym rozdaniu Magda jest „na odstrzał”. Gdyby Zarząd cenił to, co udało się Trójce pod jej kierownictwem zrobić, zostawiłby na stanowiskach 2/3 triumwiratu, czyli Ankę Krakowską i Ankę Burzyńską, dokładając do nich kogoś sensownego. Ale jedna, a wkrótce i druga zostały przeniesione na inne, podrzędne stanowiska, z dala od Myśliwieckiej, i dano im do zrozumienia, że ich odwiedziny Trójki będą… źle widziane.

Dostaliśmy natomiast nową dyrekcję: panią Paulinę Stolarek i Szymona Sławińskiego. Co do Szymona: poznałem go przed laty jako zastępcę Krzysztofa Skowrońskiego i to z jego przede wszystkim powodu, a nie z powodu Krzysztofa, zrezygnowałem na półtora roku z pracy w Trójce. Szymon być może zna się na radiu, ale mam go za człowieka o dość dużych trudnościach komunikacyjnych. Za dyrekcji Skowrońskiego zdarzały mu się zachowania, które trudno określić inaczej, niż jako aroganckie. Brał udział w kolegiach naszej redakcji, nieraz narzucając nam tematy audycji (do czego formalnie miał prawo, ale było to wcześniej niepraktykowane), a jego dopytywanie się o drugie i trzecie dno naszych własnych pomysłów… cóż, nie wydawało się dowodem zaufania. Czułem się wtedy jak szkolny chuligan, który jest wprawdzie powierzchownie grzeczny, ale na pewno coś knuje i zamierza pana dyrektora wsadzić na minę. Tym razem, kilka lat później, Szymon przyjął inną strategię: właściwie się nie odzywał, a jeśli, to przekazując – jak podkreślał – decyzje przychodzące z góry. Taki ożywiony interkom łączący nas z Zarządem. Nie do takiego sprawowania funkcji zastępcy dyrektora przyzwyczaiła nas Anka Krakowska.

Co do pani Pauliny Stolarek, to nie da się ukryć, że przyjęliśmy ją źle. W naszych oczach była komandosem zrzuconym nam do Trójki przez nowe rozdanie, ewidentnie powiązane z partią rządzącą. Wiedziała o tym. Kolegia, w których brałem udział, były pełne napięcia albo okropnych uśmiechów na pokaz. Absolutnie fałszywa sytuacja. Myślę o tym z przykrością, bo przeczuwam, że od jej dymisji Trójka nie miała już dyrektora, który by chciał coś dla niej zrobić. Ale lodów nie udawało się przełamać. Myśmy nie mieli podstaw, żeby jej zaufać; ona zapewne nie miała podstaw, żeby zaufać nam. Tak, starała się; odnoszę wrażenie, że dopiero po objęciu stanowiska zobaczyła z całą jaskrawością, w jakie g… zabrnęła. Nad sobą miała ludzi, którzy chcieli od niej spacyfikowania niepokornego zespołu. Pod sobą miała ludzi, którzy może gotowi byliby ją poprzeć, gdyby zobaczyli, że ich skutecznie broni. Cóż, gdyby zagrała z nami w otwarte karty… ale racjonalnie oceniała zapewne, że ryzyko jest zbyt duże (co niestety potwierdziły wypadki, o których za chwilę). W rezultacie, w mojej ocenie, miotała się: były momenty, kiedy pokrzykiwała na nas jak reprezentantka władz – były, kiedy zdawała się rozumieć nasze racje. Niektóre jej posunięcia, gdyby je traktować na zimno, wydawały się realizowaniem poleceń, które otrzymywała, ale tak, żeby szkody były ostatecznie jak najmniejsze (np. odsunięcie Marcina Zaborskiego od porannych rozmów z politykami, ale nie od anteny w ogóle). W epoce PRL-u pewnie byśmy ją ozłocili, bo w tamtych czasach byłoby to najlepsze, co mogłoby nas spotkać. Ale myśmy mieli za sobą ćwierć wieku wolności. I codziennie trafiał nas szlag.

Jakoś w tym okresie doszło do groteskowej sytuacji: Rada Programowa Polskiego Radia przyznała mi nagrodę za osiągnięcia na niwie publicystyki kulturalnej. Od wielu lat te nagrody miały charakter finansowy. Ja dostałem kwiatki i dyplom; Zarząd odmówił wypłacenia pieniędzy. Przypomniało mi się, jak w okresie konfliktu z panem Sobalą miałem zaszczyt zostać nominowany do Złotego Mikrofonu i skreślony osobiście przez ówczesnego pana prezesa, co w dziejach tej nagrody nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Mogę dołożyć sobie drugie imię: Precedens.

Chyba na początku lutego 2016 roku w „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł o sytuacji w Trójce, zawierający relację z zamkniętego spotkania pani dyrektor z częścią zespołu, czyli coś, co powinno zostać poufne. Domyślam się, kto odpowiada za przeciek; jest to osoba, którą lubię i cenię, więc nie ujawnię nigdy jej nazwiska (zresztą nie mam pewności). Ale uważałem i uważam, że był to błąd, traktujący panią Stolarek tak, jak się traktowało pana Sobalę w najgorętszym okresie naszego konfliktu. Oczywiście był to koniec szans na dogadanie się z nową dyrekcją. Co stanowiło dla mnie osobisty kłopot, to że sprawa poszła na moje konto (choć nikt otwarcie mi niedyskrecji nie zarzucił). Ponieważ wydawało mi się, że z racji rozmaitych zaszłości mógłbym wciąż próbować mediować między dyrekcją a zespołem, było mi to – pomijając wszystko inne – cholernie nie na rękę. We wspomnianym zamkniętym spotkaniu nie uczestniczyłem, o zamiarze poinformowania o jego przebiegu dziennikarki „GW” nie wiedziałem; po prostu w sobotę przy śniadaniu otworzyłem gazetę i podczas lektury powiedziałem: „O, k…a”. Tyle miałem z tym wspólnego. Po namyśle poszedłem do pani Pauliny i, zdając sobie sprawę, że brzmi to kretyńsko, powiedziałem jej najspokojniej, jak umiałem, że rozumiem jej rozgoryczenie i że nie ja za tym stoję. Gdyby znała mnie dłużej, wiedziałaby (mam nadzieję), że mówiąc tak kategorycznie i patrząc jej w oczy – nie kłamię i że robię to nie z obawy o stanowisko. Ale znaliśmy się raptem kilka tygodni, więc nie przypuszczam, żeby mi uwierzyła.

Minęło może dziesięć, może piętnaście dni i po południu zostałem wezwany do dyrekcji na rozmowę. Pani Paulina, widocznie skrępowana, zapytała mnie, czy nie mógłbym złożyć wymówienia. „Dla dobra Trójki” – wyjaśniła. Szymon oczywiście milczał. Logika wydarzeń wydawała się czytelna: po zdymisjonowanej Magdzie i odsuniętych od zespołu obu Anek przyszła kolej na mnie; ktoś „na górze” starannie przeanalizował listę osób, reprezentujących Trójkę w konflikcie z panem Sobalą w 2010 roku (była dłuższa i większość znajdujących się na niej ludzi też miała później kłopoty). Zapytałem ironicznie, czy Paulina naprawdę wierzy, że to ja jestem największym problemem Trójki w tej chwili. Usłyszałem, że cała sytuacja jest dla niej żenująca, że zadała mi proste pytanie i liczy na prostą odpowiedź. Co nagle, to po diable; odparłem, że zastanowię się przez noc i odpowiem rano. Tylko że rano nie miałem już komu odpowiedzieć (że nie), bo to pani Paulina złożyła wymówienie.

Nie widziałem się z nią od tamtej pory; nie wiem zresztą, czy po tak niedobrym początku znajomości da się coś poprawić, mimo upływu lat. Ale kolejność wydarzeń skłania mnie do przypuszczenia, że kazano pani Paulinie mnie wyrzucić, ona swoim zwyczajem zmiękczyła to polecenie do postaci prośby, żebym się wyrzucił sam, ale w trakcie naszej rozmowy uświadomiła sobie, że przekracza właśnie linię, za którą jest już tylko świństwo. I postanowiła się wycofać. Mam ją za osobę, która z niezrozumiałych dla mnie powodów przyjęła na siebie misję bez widoków na powodzenie: ale wyczuła, kiedy trzeba zrezygnować, żeby móc patrzeć spokojnie w lustro.

Szymon, jak wyjaśnił nazajutrz, też złożył dymisję, ale ta nie została przyjęta. Trwał zatem w roli p.o. dyrektora, pogłębiając, jeśli to w ogóle możliwe, swoją dotychczasową strategię pt. „ja tu jedynie organizuję bieżącą pracę, od decyzji jest kto inny”. Kiedy na kolegiach ktoś próbował z nim polemizować, cały czas miałem wrażenie, że padnie w końcu znana z minionej epoki fraza: „chyba wiecie, jakie są realia”. Przyznaję, że wprost tego nie usłyszałem. Usłyszałem za to – po kolejnych dwóch, czy trzech tygodniach – że mam rano stawić się w gabinecie Szymona. Doprawdy, trudno było mieć wątpliwości, po co.

Aha, dwa dni przed tą finałową rozmową zespół Trójki zażądał jeszcze rozmowy z panią prezes. Przyjechała tego samego dnia, późnym popołudniem. Postanowiłem, że nie będę się odzywał. Po pierwsze dlatego, że byłem ewidentnie na wylocie i chciałem, żeby zespół przypomniał sobie, że ma przecież także innych liderów. Po drugie dlatego, żeby okazało się jasne, że to nie pojedynczy redaktor prowadzi prywatną wojnę, tylko zespół nie akceptuje sytuacji, w jakiej się znalazł.

Pani prezes mówiła tak długo, jakby w ogóle nie planowała odpowiedzi na konkretne pytania. Brzmiało to trochę jak monolog wychowawczyni na koloniach, tłumaczącej krnąbrnej grupie, że nie ma zgody na jedzenie lodów. Frazy wydawały się doskonale znane: dałbym głowę, że podobnych używał w swoim czasie pan dyrektor Sobala. Jest dobrze, ale może być lepiej; należy poszerzyć target; i tak dalej. Najlepiej zapamiętałem sobie drobny epizod, który wzbudził we mnie wątpliwości, czy pani prezes kiedykolwiek miała włączony w radiu Program III, bodaj podczas mycia włosów. Otóż w pewnej chwili zaczęły padać pytania z sali. Jedno z nich, bardzo uprzejme i zarazem niezwykle ironiczne, zadał Jan Chojnacki. Na co pani prezes odparła, że pytający chyba się nie zna na radiu.

Tu przypis, żeby wyjaśnić wstrząs, którym to dla nas było. Zespół, poza swoją formalną strukturą zarządzania, wytworzył – jak każda dobrze zintegrowana grupa – pewną nieformalną hierarchię. Na samej górze było w niej kilka osób, zwanych przez nas żartobliwie „Ojcami Założycielami”: dziennikarze o największym autorytecie, którzy albo naprawdę pracowali od samego początku (byliśmy za młodzi, żeby mieć pewność), albo w każdym razie od bardzo dawna, a ich profesjonalne umiejętności, styl, osiągnięcia czyniły z nich Mistrzów. Niewątpliwie do tej grupy należeli m.in. Piotr Kaczkowski, Wojciech Mann… a także Jan Chojnacki. Zwrócenie się do niego słowami, że chyba się nie zna na radiu, to było coś takiego, jakby w polemice ze Zbigniewem Bońkiem powiedzieć mu, że chyba się nie zna na piłce. Albo i mocniej: jakby w sporze z Benedyktem XVI zasugerować, że chyba nie zna się na teologii. Do dziś nie jestem pewien, czy pani prezes nie wiedziała, do kogo mówi, czy wiedziała i miała to w nosie.

W pewnej chwili ktoś zapytał o mnie (wiedziano już o piśmie do związku, czy jestem przez związek chroniony, co zwykle zapowiada zwolnienie). W odpowiedzi pani prezes odparła, że nie będzie rozmawiała o personaliach, ale każdy może się do niej zapisać na rozmowę i ona pana Sosnowskiego, rzecz jasna, też zaprasza. Nie zamierzałem skorzystać, bo na podstawie tego, co usłyszałem, nie wydawało mi się, żebyśmy mieli O CZYM ze sobą rozmawiać. Zresztą dwa dni później wręczono mi wymówienie. Wątpię, żeby tego rodzaju dokumenty powstawały w radiu krócej, niż w ciągu dwóch dni, zwłaszcza, że wspomniane pismo, czy jestem chroniony (nie byłem, bo nie chciałem) już przecież istniało…

Wracam do gabinetu Szymona, dwa dni po tamtej wizycie pani prezes. Przyjął mnie razem z jakąś panią z biura prawnego. Wręczył mi wymówienie, podkreślając jak zwykle, że to decyzja Zarządu, a nie jego, bo jemu tak w ogóle jest przykro. Pewnie dziwnie to zabrzmi, ale prawie się roześmiałem. Również z rozbawieniem odnotowałem, pakując swoje rzeczy, że w ciągu godziny odcięto mnie od konta w intranecie, a w ciągu może dwóch przestała działać moja służbowa komórka (choć formalnie pozostawałem pracownikiem Polskiego Radia jeszcze przez trzy miesiące; wkrótce też okazało się, że mimo przepustki nie mogę wchodzić do budynku). Pozbywali się mnie jak zadżumionego. Aha, Szymon mnie jeszcze zaprosił na krótki spacer po ogrodzie i parkingu; staram się nie domyślać, dlaczego nie chciał tej rozmowy prowadzić we własnym pokoju na Myśliwieckiej. Jej przebiegu zresztą nie pamiętam dokładnie; a gdybym nawet pamiętał, miała jednak charakter dyskrecjonalny. Wiem, że małodusznie mu wytknąłem dziwną zależność: co on trafia do Trójki, to ja ją opuszczam. Ale pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i życzeniami wszystkiego najlepszego. On naprawdę nie podejmował żadnej decyzji, tylko je przekazywał. Nie jestem pewien, czy to nie gorzej. Z drugiej strony – podczas mojego procesu mówił przed sądem prawdę i to po jego zeznaniach pojawił się nagle wniosek, żeby przesłuchać także byłą panią prezes Stanisławczyk. No, a ona spełniła moje wyobrażenia, co może powiedzieć, i to z nawiązką. A jednak bezowocnie.

Pora wyjaśnić komediowy nastrój, z którym przyjąłem wymówienie (potem zresztą się ten nastrój pogorszył i dzisiaj mnie to wszystko raczej złości, niż śmieszy). Od dymisji Magdy zastanawiałem się nie: czy, tylko: kiedy mnie wyrzucą. Propozycja pani Stolarek pozbawiłaby mnie resztek wątpliwości, gdybym je miał. Co najważniejsze jednak: praca w Trójce, której przez lata oddawałem się z przyjemnością, nigdy nie licząc godzin, przesiedzianych w radiu czy przed komputerem w domu, zmieniła się z początkiem 2016 roku w ponury koszmar. Ja nie bez powodu pracę w mediach publicznych podjąłem dopiero sześć lat po dyplomie, w 1992 roku, kiedy już nie było PRLu, cenzury, ani politruków takich, jak przedstawieni w „Człowieku z marmuru” Wajdy. Tymczasem zacząłem mieć wrażenie, że uczestniczę w grupie rekonstrukcyjnej, odtwarzającej sytuacje jak z kina moralnego niepokoju lat 70. Nie chciałem w tym brać udziału.

Ale z drugiej strony – byłem nie tylko kierownikiem redakcji, lecz także przewodniczącym naszego związku zawodowego. Widziałem, jak pod presją pękają więzi między nami; jak ludzie, o co trudno zgłaszać pretensję, zaczynają myśleć bardziej o sobie i swoich kredytach niż o tym, co razem stworzyliśmy. Nie mogłem jednak sam dawać złego przykładu i pewnego dnia powiedzieć: „wiecie co, znudziło mi się, nic z tego nie będzie, idę zająć się własnym życiem, a wy radźcie sobie, jak umiecie”. Codziennie, kiedy wjeżdżałem na parking przy Myśliwieckiej, bolał mnie żołądek. Zastanawiałem się wspólnie z Ukochaną, ile dla mnie znaczy Trójka i czy aż tyle, żeby akceptować perspektywę wrzodów albo zawału jako cenę za mój niegdysiejszy entuzjazm. Uradziliśmy, że wytrzymam do Wielkanocy (to chyba oznaczało w 2016 roku połowę kwietnia): jeśli do tego czasu mnie nie wyrzucą, spróbuję jakoś się usprawiedliwić przed kolegami ze związku i sam złożę wymówienie – mając trzy miesiące wypowiedzenia mógłbym wtedy doprowadzić do końca szósty sezon mojego ukochanego Trójkowego Wehikułu Czasu (gdyby mi na to pozwolono, w co dzisiaj wątpię) i zniknąć z anteny w czasie wakacji. Niecierpliwość pani prezes pozwoliła mi uniknąć tego posunięcia, moralnie bardzo wątpliwego. Nawet tego nie umiała: wyczekać mnie. Dlatego chciało mi się śmiać – z ulgą.

A do tego jeszcze treść wymówienia… Nie trzeba było mieć za sobą studiów prawniczych, żeby przeczuwać, że zostało sformułowane równie fachowo, jak wszystko, co robiły i robią władze tzw. „mediów narodowych”. Dopiero przed sądem Polskie Radio przypomniało sobie, że „utratę zaufania” trzeba jakoś uzasadnić i wyciągnęło mi wspomniany artykuł z „TP”, dotyczący nie Polskiego Radia, tylko nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, oraz dwa wpisy na blogu, w których dziękowałem Magdzie i Ance za to, co zrobiły dla Polskiego Radia (to nie ja powinienem im dziękować) i dziwiłem się, że tak je potraktowano. Ale pracownika obowiązuje lojalność wobec firmy, a nie wobec jakichś ludzi, którzy zaczęli ją… przerabiać, tak to nazwijmy.

Kolejni trzej przewodniczący naszego związku, moi następcy, zostali potem wyrzuceni dyscyplinarnie – jeśli się nie mylę, stanowi to rekord na skalę kontynentu. Wszyscy wygrali procesy z Polskim Radiem i wrócili do pracy (choć nie wszyscy się w niej utrzymali).

O ile wiem, żadna z osób, zaangażowanych w wyrzucenie mnie, łącznie z nieznaną mi z nazwiska panią z biura prawnego, już w Polskim Radiu nie pracuje. Sprzątający też zostali posprzątani.

Koleżankom i Kolegom, z którymi tak świetnie się przez lata pracowało, a także wspaniałym słuchaczom Trójki – szacunek i serdeczność.

(zdjęcie ze strony info.wyborcza.pl)

Udostępnij


O mnie



  • Mam jednak nadzieję Panie Jerzy, że doczekam chwili kiedy to cała rodzina redaktorów Trójki sprzed podłej zmiany znów będzie przy najwspanialszym adresie świata

  • Dziękuję Panie Jerzy za świetne audycje trójkowe. Do usłyszenia ponownie na antenie prawdziwej Trójki
    Wszystkiego dobrego.

  • Chyba najmocniej złapał mnie za gardło ten fragment o pękających więzach. Na samo wyobrażenie i wczucie się w sytuację serce boli…

    Staram się wierzyć w słowa Jerzego Stuhra, że nie ma takiej rury, której nie można odetkać 🙂 Może i to było komediowe, ale wierzę, że nie ma sytuacji nie do naprawienia i jeszcze usłyszymy Pana na antenie Trójki.
    Ale też jeśli to się uda, to o związkach zawodowych proszę zapomnieć – to nie misja dla Pana – to nie miejsce dla ludzi wrażliwych i szkoda zdrowia.

    Chciałbym jednak delikatnie odejść od tematu… Orzeł Może. Nie znam zakulisowych kwestii organizacji, ale ogólnie spotykam się z chłodnymi i niezbyt przychylnymi ocenami tej akcji nawet przez uczestników… czego nie rozumiem. Przecież to była jedna z najlepszych od lat, najbardziej optymistycznych, rodzinnych i z uśmiechem akcji promujących ogólnie rzecz pojętą Polskość.
    Akcja, która pokazywała, że patriotyzm to nie musi być tylko wałkowanie historii, na ogół i tak bezmyślne, bo gdyby się zapytało maszerujących 11 listopada po co maszerują, to dam sobie rękę odciąć, że ponad połowa nie będzie dokładnie wiedziała. Tzw. patriotyzm odpustowy, tak samo jak polskie uczęszczanie do kościoła. Chodzi sporo osób, ale po co i faktycznie przeżywając misterium – to niewiele z nich.
    Była odmiana od jedynej słusznej formy patriotyzmu w kominiarkach z kijem bejsbolowym lub wyrwaną płytką chodnikową. Ale najwyraźniej nie dorośliśmy jako naród do innej formy albo na nią nie zasłużyliśmy.
    Panie Jerzy, ja wręcz napiszę, że Orzeł Może to był OSTATNI moment, w którym moja Polskość sprawiła mi taką prawdziwą radość. Co nie znaczy, że teraz sprawia smutek – ot bolesna obojętność.
    Czy może mi ktokolwiek wyjaśnić jakie są konkretnie zarzuty kierowane w stronę tej akcji? Że prezydent brał udział? Aż tak daliśmy sobie narzucić narrację?

  • Dziękuję Panie Jerzy za wspólnie spędzony czas. Był to czas, kiedy radio Trójka towarzyszyła mi cały czas. Dzisiaj niestety coraz trudniej jej słuchać nawet wybiórczo.
    Życzę Panu i sobie, żeby Trujka znowu była Trójką.
    Mam nadzieję również usłyszeć Pana wtedy na antenie.
    Pozdrawiam

  • „Przecież to była jedna z najlepszych od lat, najbardziej optymistycznych, rodzinnych i z uśmiechem akcji promujących ogólnie rzecz pojętą Polskość.”

    Tak, tak samo jak Polskość promowała gierkowska propaganda sukcesu. Problemy z Orzeł może były dwa:

    1. była to akcja propagandowa,
    2. była to kompletnie nieudana i całkowicie przeciwskuteczna akcja propagandowa, która tylko wkurzyła ludzi i ośmieszyła Trójkę.

    (Disclaimer: nie jestem i nigdy nie byłem wyborcą PiS).

    Co do meritum: żadna ustawa pewnie PiS by nie powstrzymała, ale dobrze napisana mogła zmiany _opóźnić_. Mimo wszystko dziwię się, że jak już ją napisaliście, to nie próbowaliście jej pchać innymi kanałami – partii w sejmie poprzedniej kadencji było pięć, nie tylko PO i PiS.

  • Dziękuję za ten wpis. I najserdeczniejsze życzenia urodzinowe dla Pana.

  • Panie Jerzy,
    Trójko, której nie jestem w stanie słuchać,
    Normalności, w tym jakże dziwnym szaleństwie dookoła,
    mam nadzieję, że wrócicie!

  • @Airborell
    Na temat akcji Orzeł Może wypowiadałem się już na tej stronie i nie mam nic do dodania.
    Co do pozostałych partii w Sejmie, przez które mogliśmy, jak Pan sądzi, posłać nasz projekt, to – jeśli dobrze pamiętam – wchodziło w grę SLD (nie żartujmy, przecież to oni na spółkę z PiSem próbowali podporządkować sobie media publiczne późną jesienią 2009 roku), PiS (ha, ha), PSL i Ruch Palikota (w obydwu tych ugrupowaniach nie znaliśmy ludzi, którym można by rzecz powierzyć, a zresztą parlamentarna skuteczność tych ugrupowań wydawała nam się… skromna).
    Pozdrowienia –
    JS

  • Przepraszam, dla mnie Trójka była upolityczniona już wcześniej – nastąpiła tylko zmiana opcji. Osoby takie, jak Magda Jethon nigdy nie były apolityczne, a „Orzeł Może” był tylko wierzchołkiem góry lodowej, i to karykaturalnym. Ten topiący się czekoladowy orzeł, czy też różowy orzeł puszczający oczko to kpina. Pewnie, że patriotyzm nie powinien być taki pompatyczny, ale tamta akcja nie powstała oddolnie, tylko była potworkiem wykreowanym przez agencję marketingową. Magda Jethon zaangażowała się w działania KODu, a w zasadzie w tworzenie portalu koduj24. Poza tym skompromitowała się kompletnie podczas wywiadu z Mazurkiem, nie potrafiąc obronić swoich racji:
    http://wiadomosci.dziennik.pl/media/artykuly/544003,robert-mazurek-magdalena-jethon-polskie-radio-trojka-konstytucja-pis.html
    To nieprawda, że teraz mamy tylko kiboli i marsze niepodległości. Jest cała masa fajnych akcji, np. bieg tropem wilczym, grupy rekonstrukcyjne. To wszystko jest organizowane z sercem, oddolnie. To sprawa, że młodzież się w tym nurcie odnajduje.

  • Panie Jerzy,

    tęsknimy bardzo, bardzo wkurzeni…

  • @PiTer
    Tak, tak. Czyli po tej opowieści najważniejszym tematem staje się tradycyjnie „Orzeł Może”. No to dla porządku dodajmy, że jeśli ktoś uważa, że zmiana w mediach publicznych to „jedynie zmiana opcji”, to zwyczajnie nie wie, co mówi, bo zestawia ówczesne dziennikarstwo z obecną propagandą. Na antenie takich numerów, jak są obecnie na porządku dziennym, nigdy nie robiliśmy. Opowieści o „górze lodowej” należy włożyć między bajki, podobnie jak twierdzenie, że akcję wykreowała agencja marketingowa (oczywiście w odróżnieniu od „biegu tropem wilczym” itp.). Co do portalu koduj24.pl, to sam w nim pisałem przez rok – uważałem i uważam, że po tym, co się stało z mediami publicznymi, sądownictwem i tak dalej, DEMOKRACJI NALEŻY SIĘ OBRONA i wzięcie w niej udziału, opowiedzenie się przeciwko obecnej władzy, nie jest aktem politycznym, ale metapolitycznym: oznacza wskazanie warunków, w których może i powinna toczyć się walka o władzę. Zresztą moje miejsce, nasze miejsce, czyli ŚRODEK, został przez partię obecnie rządzącym zlikwidowany. Pisałem już o tym: czy mieliśmy starać się o zatrudnienie w Radiu Maryja, czy w Telewizji Republika? A może we Frondzie?
    Życzę ochłonięcia i spojrzenia na rzeczy takie, jakimi one są.
    JS

  • Gdzieś te Pana trzy ostatnie wpisy ładnie się zazębiają. Ja od początku nasilania się tego „konfliktu” polsko-polskiego byłem etykietowany jako symetrysta. Staram się chłodno patrzeć na obie strony, wiem, że grzechem środowiska liberalnych było te przekonanie, że jak się podłączymy pod europejskie procesy modernizacyjne to Polska zacznie się skutecznie i szybko modernizować bez żadnego wysiłku ze strony elit politycznych czy intelektualnych (kiedyś się one przenikały). To było i jest trochę za mało, a ta ekipa jest tylko potwierdzeniem tej tezy. Poprzednia ekipa doprowadziła do znużenia, ta doprowadzi do zmęczenia. Teraz jest czas, aby realnie się zastanowić jaka ma być przyszłość, rządy PiS postrzegam jako czas refleksji, ja nawet widzę, że patrząc pod spód „obecnej narracji”, to wyczuwam, że oni sami wiedzą, że rozdają karty tymczasowo. PiSowi sprzyja i „słabość przeciwników”, i obecna sytuacja na arenie międzynarodowej i to głównie te dwa czynniki sprawiają, że mogą rządzić. Pan jeszcze skorzysta jako tako z emerytury, ja już wiem, że nie ma na co liczyć, zresztą poziom dzietności (nawet na tle Europy) chyba najlepiej pokazuje oczekiwania i nadzieje Polaków na przyszłość. Już u Pana pisałem, że z tego klinczu polsko-polskiego wydostanie nas tylko czas. Nowe pokolenie już jest, próbuje gdzieś tam skruszyć ten duopol partyjny, czy to idąc (po)przez stowarzyszenia/ruchy miejskie, czy przez dwie partie, których wyniki jasno pokazują, że potrzeba czasu nie tylko na sensowne zmiany, ale w ogóle na sensowną debatę nt. kierunku w jakim chcemy podążać.
    System się zmienił, ale mechanizmy ludzkie pozostały, co Pan słusznie zauważył w poprzednich wpisach, a o czym tak namiętnie Szekspir rozprawiał. Że tak zacytuje Deborda – spektakl trwa. Z dużą dozą prawdopodobieństwa następna częścią tego spektaklu, patrząc na powyższy wpis, będzie odebranie dotacji środowisku skupionemu wokół Więzi i TP.
    Francja po wojnie też była podzielona i pewien generał mocno postawił na edukację i kulturę – to, obok roztropności, dziś jest nam najbardziej potrzebne. Tejże roztropności w jak największym zakresie życzę i Panu i wszystkim czytającym.
    Pozdrawiam
    Krzysztof

  • Szanowny Panie Redaktorze,

    dziękuję za ten tekst. Od siebie dodam tylko jedno: słuchałem Trójki przez 30 lat, a dzień, w którym dowiedziałem się, że Pana w tak bezceremonialny i bezprawny sposób wyrzucono i że nie usłyszę już Pana jako prowadzącego mój ulubiony „Klub Trójki”, był, jak dotąd, ostatnim dniem słuchania przeze mnie tego radia.
    Dzięki za wszystko, co Pan zrobił w Trójce.

    Panu i nam wszystkim, słuchaczom Trójki, życzę nadziei na przyszłość.

    Serdecznie pozdrawiam

  • Panie Jerzyy,
    Serdecznie dziękuję za ten wpis – brakowało mi takiego podsumowania, bez unikania wymiany draństwa z konkretnych nazwisk – nie z powodu nieznajomości zdarzeń, jako iż historia była mi znana (poza detalami), skompletowana jako mozaikę z „wielu źródeł”; jednakże z racji faktu, iż jednym z tragicznych elementów dzisiejszego dyskursu jest brak nazywania „świństwa” świństwem i wstydu związanego z brakiem kręgosłupa moralnego.

    Z perspektywy czasu, dostrzegam jeden błąd – rezygnacja z „promowania” napisanej przez Państwa ustawy medialnej na antenie (antenach?), nawet wbrew Zarządowi. Oczywiście, rozumiem powody takiego obrotu spraw – nikt pewnie nie przewidywał „dotkliwego zwycięstwa” formacji wrogiej wolnym mediom – ale, lepiej chyba było zostać „odstrzelonym” z radia (mam tu na myśli nie tylko Pana, ale i innych weteranów walki z sonalizmem) walcząc w słusznej sprawie – a klimat był tak, że kto wie, czym skończył by się dziennikarski „bunt” obywatelski; czy koniecznie odstrzeleniem – niż otrzymywać kolejno „strzały w tył głowy” z rąk siepaczy „mediów narodowych”, jak ma to miejsce obecnie, osoba po osobie.

    Pozdrawiam serdecznie,

  • Wysyłanie komentarzy do śmieci ciągle traktuję jako dwuznaczną moralnie ostateczność, ale wpis Pana podpisanego jako „Krytyk do szuflady” zawierał dwa zdania, obydwa wulgarne i obraźliwe. Jeśli będzie Pan umiał napisać coś krytycznego w sposób cywilizowany, wpis zostanie przeze mnie zaakceptowany. Przyjmuję do wiadomości, że ktoś Trójki nie lubił; nie przyjmuję, że ktoś uważa obelgi za formę polemiki.
    JS

  • More, orzeł…

  • W mojej branży, jeślibym po rozstaniu się z pracodawcą pluł publicznie na niego w mediach, nie dostałbym pracy u nikogo innego.
    I słusznie.
    Od załatwiania prywaty są sądy pracy

  • @Marek
    Toteż ja oczywiście poszedłem do Sądu Pracy, wygrałem w dwóch instancjach i teraz nie „pluję”, tylko informuję, jak wyglądała sytuacja, którą Sąd Pracy rozstrzygnął na moją korzyść. Czyli: ma Pan rację, ale też nie ma między nami sporu.
    Z ukłonami –
    JS

  • @Marek
    Jest różnica pomiędzy odejściem z pracy, a zostaniem (wbrew prawu i dobremu obyczajowi) z niej wyrzuconym.

    Jezeli w Pana branży obowiazują reguły nieformalnego otracyzmu wobec pracowników, którzy skutecznie bronią swoich praw – a także, mówiąc bardzo ogłednie, utrzymania standardów przyzwoistości – to zawód, o którym Pan mówi, musi być przesiąkniętym zepsuciem do szpiku.

    Ciekawe jaki – nasuwa się kilka (nomen omen) „kandydatur” 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes