Trzeba zacząć robić z konieczności cnotę – czyli rozejrzeć się, jakie dobra przynosi nam sprawowanie władzy przez rządzącą obecnie partię.
Co do mnie, mam już jeden pomysł. Zawdzięczam bowiem PiSowi pewną korzyść natury poznawczej.
Zaraz po 1989 roku i przez kilkanaście lat było dla mnie oczywiste, że cokolwiek zmajstrujemy teraz w naszym kraju, będzie to i tak lepsze, niż PRL. Tamten system miałem za zło absolutne, w którym nie sposób dopatrzeć się żadnych zalet. Co więcej, uważałem, że najbardziej drażniące cechy „realnego socjalizmu” są tylko „realnemu socjalizmowi” właściwe. Stąd brał się mój historyczny optymizm: awans niekompetentnych głupców i łajdaków, ogłupiająca propaganda, paraliżujące poczucie braku wpływu ludzi sensownych na bieg wydarzeń, złe opłacanie wartościowej społecznie pracy, a wysokie zarobki powiązane (nie bez wyjątków, ale według widocznej reguły) z działalnością moralnie wątpliwą – to wszystko, jak sądziłem naiwnie, miało zniknąć, skoro zniknęła zależność naszego kraju od moskiewskiego imperium. U siebie, jak sądziłem, będziemy zapewne popełniać błędy, ale nie zaakceptujemy jawnych nonsensów.
Blisko trzydzieści lat później okazało się, że bez dyktatu zewnętrznego dopuściliśmy do stworzenia w Polsce systemu, w którym wspomniane cechy „realnego socjalizmu” dają się bez trudności dostrzec. Niejako przy okazji pozwala to spojrzeć na PRL chłodnym okiem, gdy – wbrew dyrdymałom, sączonym przez państwową propagandę – ludzi, którzy byliby zainteresowani odtworzeniem rozbitego przed laty systemu nie ma, a tęsknota do niektórych jego elementów daje się zauważyć wśród entuzjastów władzy, nie zaś opozycji. Nawet jednak w tym ostatnim przypadku możemy mówić jedynie o historycznych analogiach, o psychicznej skłonności do autorytaryzmu, a nie o realnej ciągłości (no, chyba że w przypadku pojedynczych postaci, vide: pewien prokurator aktywny zarówno w okresie stanu wojennego, jak dziś). A zatem da się chyba postawić pytanie: czy PRL był w całości (od 1948 do 1989) i w całej swojej strukturze (politycznej, społecznej, makro- i mikrogospodarczej, kulturalnej, propagandowej, edukacyjnej itd.) nieakceptowalny?
To temat na wielotygodniowe seminarium, nie na pojedynczy wpis na blogu. Więc tylko sygnalizuję kilka wątków:
(1) Przede wszystkim należy powiedzieć (i to akurat, wyjąwszy najbardziej nieprzejednanych zwolenników obecnej polityki historycznej a la dzisiejszy IPN, jest chyba na szczęście oczywiste), że w dziejach państwa, zwanego PRL-em, były rozmaite okresy, których nie sposób oceniać ryczałtem: od okresu regularnego terroru w pierwszej połowie lat 50., przez WZGLĘDNĄ wolność na przełomie lat 50. i 60., ograniczanie tej wolności w drugiej połowie dekady, liberalizację systemu (połączoną z zaaranżowaniem imponującej katastrofy gospodarczej) w latach 70., po ponowny, krótki okres terroru tuż po stanie wojennym i kilkuletnie zdychanie systemu w drugiej połowie lat 80. Zarówno wskaźniki ekonomiczne, jak formalne i nieformalne reguły życia były różne za kolejnych I sekretarzy; w żadnym momencie nie było, oczywiście, wolności, ale zrównywanie jej ograniczeń np. za Bieruta i za Gierka jest poważnym błędem historycznym.
(2) Najprawdopodobniej wszystko to było powiązane w kompaktową ofertę, z której nie dało się realnie wypreparować czegoś pozytywnego bez zgody na to, co negatywne. Nie znaczy to jednak, że pozytywów nie było. I nie myślę tu nawet o skutecznej walce z analfabetyzmem, reformie rolnej i stworzeniu warunków dla indywidualnego bądź grupowego awansu cywilizacyjnego – bo te prawdopodobnie byłyby przeprowadzone przez każdą władzę po II wojnie (przynajmniej sądząc po programach sił politycznych innych, niż komuniści). Myślę głównie o czterech kwestiach, o których poniżej.
(3) Nie da się ukryć, że realny socjalizm oznaczał BEZPIECZEŃSTWO SOCJALNE. Fundując sobie turbokapitalizm, w poczuciu, że nasza gospodarka musi wreszcie stać się konkurencyjna i że (przypominam to dość powszechne przekonanie z początku lat 90.) nie mamy czasu na eksperymenty, zredukowaliśmy poczucie tego bezpieczeństwa. Także dlatego, że zdawało nam się – nam, znających kapitalizm z opowiadań – że jego brak działa cudownie mobilizująco na ludzką aktywność. No więc po trzech dekadach mam wątpliwości. Być może dlatego, że zbliżając się powoli, ale nieubłaganie, do wieku emerytalnego, na własnej skórze odczuwam ów brak. I doprawdy nie wydaje mi się, bym umiał pracować JESZCZE INTENSYWNIEJ, niż dotąd.
(4) Powiedzmy sobie szczerze, że realny socjalizm troszczył się na dobre i złe (nie tylko „na złe”, również „na dobre”) o kulturę. Kto płaci, ten wymaga, więc kultura bywała przykrawana do wyobrażeń rządzących, co w niej jest zjawiskiem pozytywnym, a co negatywnym. Te wyobrażenia miała charakter bardziej lub mniej dogmatyczny (zwykle: bardziej); nie zmienia to faktu, że tania książka, dofinansowanie działań artystycznych (spektakli, koncertów, wystaw itd.), kulturotwórcza oferta telewizji i radia – stanowiły DZIEŃ CODZIENNY w realnym socjalizmie. Księżycowe rozliczenia pozwalały na przedsięwzięcia filmowe, które nie ostałyby się przy normalnym rachunku ekonomicznym: proszę tylko spojrzeć pod tym kątem na „Potop” Jerzego Hoffmana, te niezliczone rzesze przewalających się po ekranie wojsk – tego nie dałoby się zrealizować w naszej części Europy, gdyby w owym czasie panował u nas wolny rynek. „Potop” przegrał Oscara na rzecz „Amarcordu” Felliniego.
(5) Ta sama nieracjonalna „ekonomia polityczna socjalizmu” pozwalała na ochronę zdrowia, o której dziś możemy tylko pomarzyć. W odróżnieniu od poprzedniego punktu, którego doniosłość jest dla wielu współobywateli nie do ogarnięcia, w tej kwestii cofnęliśmy się w rozwoju o wiele dekad. Nie czuję się kompetentny, żeby stwierdzić, czy obecna katastrofa to efekt indolencji kolejnych ekip rządzących (obecna nie jest w tej materii bardziej ogarnięta od poprzednich), czy obiektywnej niemożności w warunkach wolnego rynku. Faktem jest, że poziom opieki zdrowotnej w Polsce spadł dramatycznie, kropka.
(6) Wreszcie – edukacja. Tak, edukacja, choć tu działał ten sam mechanizm, co w przypadku kultury. Niemniej szkoła w PRL-u, przy wszystkich swoich wadach, była przemyślanym projektem edukacyjnym, wspieranym przez domy kultury, biblioteki, a wreszcie media. Trzeba tu przypomnieć śp. „Telewizję Dziewcząt i Chłopców”: codzienne programy telewizyjne dla dzieci i młodzieży, otwierające nasze (!) umysły na świat, uczące empatii i zachowań prospołecznych. Ktoś powie: ale to było propagandowe, czego symbolicznym wyrazem była obecność Janusza Przymanowskiego w wielu tych programach. To prawda, tylko radzę sprawdzić, jakie treści Janusz Przymanowski propagował: a mianowicie na przykład, że skoro dzieciarnia tak kocha Szarika, to niech się rozejrzy po okolicy, i trzymanym na dworze psom niech zbuduje budy przed zimą. Owszem, była też opowieść o szlaku bojowym I Armii WP. No, była. Też bym wolał o Armii Andersa dowiadywać się z telewizji, nie od rodziców. Ale dzisiejsze robienie z I Armii WP kolaborantów wydaje mi się idiotyczne, nie uwzględniające stosunków sił i geografii, która nie od nas zależała.
Nie chodzi mi o poddawanie się niemądremu mitowi o PRL-u jako krainie mlekiem i miodem płynącej, bo tym nie był. Ale szerzona dziś wizja kraju, okupowanego do 1989 roku przez Sowietów, czemu sprzeciwiała się garstka „żołnierzy wyklętych”, wydaje mi się głupawą bajeczką. Pora wydorośleć.
(reprodukcja ze strony warszawskieneony.worldpress.com)