Przeczytałem „Opowiadania bizarne” Olgi Tokarczuk. Przeczytałem je w sposób, którego od dawna nie praktykowałem, a bardzo lubię: mianowicie wzięliśmy tę książkę do Nałęczowa i przeczytaliśmy ją sobie głośno. Taka wspólna lektura mnóstwo daje, zarówno książce, jak czytelnikom: tekst zaczyna brzmieć, sprawdza się (lub nie) jego zapis – interpunkcja, układ na stronie – który przestaje być czymś podświadomie, jeśli w ogóle, rejestrowanym, a zaczyna być niezmiernie istotnym zestawem znaków drogowych, semaforów, zwrotnic, pozwalających głosowi toczyć się po kolejnych linijkach jak po szynach. (Z tego punktu widzenia mam trochę pretensji do Pisarki i Redaktorów, bo w ogóle zrezygnowali ze średników – i, zmylony przecinkami, wielokrotnie „wymuszałem pierwszeństwo”, przelatywałem skrzyżowania myśli na zbyt dużej prędkości; nie rezygnujcie ze średników, tych mądrych półpauz, ćwierćzamilknięć, nie zubażajcie polszczyzny ekspandującym przecinkiem!). Czytanie głośne zamienia poza tym literaturę w rodzaj filmu, oglądanego równocześnie we dwójkę, likwiduje czytelniczą samotność. Pozwala od razu podzielić się wrażeniami, skonfrontować je, a niekiedy wyjaśnić sobie nawzajem rzadkie słowa, o chwilowo zapomnianym znaczeniu. Same zalety!
Zbiór opowiadań… To szczególny rodzaj książki, w Polsce wciąż niedoceniany (znajoma wydawczyni tłumaczyła mi kiedyś, że zbiór opowiadań ma z założenia dwa razy mniejszy nakład, niż powieść tego samego autora – choć nie wiem, czy dotyczy to również Tokarczuk, mającej zaprzysięgłych czytelników). Opowiadania są, w porównaniu z powieścią, jakby wielobojem, w którym trzeba się co chwila na nowo mobilizować: przed chwilą jeszcze jechało się na rowerze, zaraz trzeba się rzucić wpław, a po wyjściu z wody ruszyć z kolei do biegu… I dzieje się tak nawet wtedy, gdy całość jest podporządkowana wyraźnej linii przewodniej, jak tutaj. Jedne historie wciągają tego, a nie innego czytelnika mocniej, inne słabiej. Jedne odwołują się do spraw, które mnie akurat głęboko obchodzą, inne pozostawiają mnie do pewnego stopnia obojętnym. Dlatego na pytanie, czy „Opowiadania bizarne” są tak dobre, jak „Bieguni” czy „Księgi Jakubowe”, odpowiadam: to zupełnie inna konkurencja. Da się je porównać raczej z poprzednimi zbiorami opowiadań Autorki, tzn. z „Szafą” i „Grą na wielu bębenkach”. A od tych – tak, moim zdaniem są lepsze: poszczególne opowiadania są dojrzalsze (nic nie ujmując np. „Che Guevarze” z tego ostatniego zbioru), znajduje się tu co najmniej jedno arcydzieło („Góra Wszystkich Świętych”, moim zdaniem najlepszy krótki tekst Olgi, jaki czytałem! – a są jeszcze „Zielone dzieci”, „Kalendarz ludzkich świąt” i „Szwy”, w sumie czwórka moich faworytów), całość zaś, jako się rzekło, podporządkowana została wyraźnie jednej idei: bizarności.
Bizarre to słowo francuskie, które tłumacz Google przekłada jako „upiorny”, co jest chyba przesadą; papierowy słownik Wiedzy Powszechnej, z którego najchętniej korzystam, podaje inne znaczenia, mianowicie „dziwaczny” oraz „kapryśny”. Mówimy C’est bizarre, gdy coś nas zaskakuje, ale ani nie rozśmiesza (drôle), ani nie peszy (étonnant). Jeśli dobrze rozumiem intencje Autorki, to z kolei epitet „niesamowity” nie dość, że pozostał w silnym związku literackim z XIX wiekiem, to w dodatku w potocznym użyciu bardzo spowszedniał; „niezwykły” brzmi autoreklamiarsko, bo znaczy dziś tyle, co „wyjątkowy, wybitny”; a „dziwny” zrobił się mało wyrazisty w konkurencji z „dziwacznym”, który w moim idiolekcie bywa wprawdzie komplementem, ale powszechniejsze jest doszukiwanie się w tym określeniu czegoś pejoratywnego (niewątpliwie „dziwaczna” jest np. karoseria Fiata Multipli, wyglądająca, jakby projektantowi omsknęła się na rysownicy linijka i zapomniał, że reflektory samochodu już zostały przez niego narysowane).
Przede wszystkim jednak – tak staram się współmyśleć z Tokarczuk – brakuje nam w polszczyźnie wyrazu na nazwanie sytuacji, która budzi nieokreślony niepokój, umieszczając nas, jak kota Schroedingera, w zawieszeniu między śmiertelnym przerażeniem a żywym rozbawieniem. Obserwuję coś i jeszcze nie wiem, czy to bardziej komiczne, czy bardziej budzące grozę. Przez chwilę czuję jedno i drugie – ale wzajemnie się osłabiające, więc ani nie wybucham śmiechem, ani nie szczękam zębami. Wypadam z kolein utrwalonych odruchów emocjonalnych. Jakbym momentalnie, w okruchu istnienia, zobaczył cały świat po raz pierwszy. To właśnie chyba jest – bizarne. Jak w opowiadaniu „Przetwory”, w którym bohater po śmierci matki zaczyna odkrywać w kolejnych szafkach słoiki z marynatami – i w pewnej chwili zaczyna uświadamiać sobie (a my wraz z nimi), że jest ich trochę za dużo, o, kolejna porcja słoików, więc jest ich zdecydowanie za dużo, a tu następna porcja słoików… aż w jednym z nich odkrywamy coś, co raczej zamarynowane być nie powinno.
Wiem skądinąd – ale Tokarczuk mówiła o tym chyba także w wywiadach – że ważnym dla Autorki mistrzem tak pojętej bizarności jest Philip K. Dick. Jego miłośnicy będą mieli z lektury „Opowiadań bizarnych” bodaj najwięcej radości, a kluczowe jest tu doskonałe opowiadanie „Szwy”. Zostało tak zrobione, że choć bohater dostrzega coś bizarnego w swoim otoczeniu, skutecznie wmawia się zrazu czytelnikowi, że wynika to wyłącznie z bohatera i naszej dotychczasowej nieuwagi. Nie chcąc zdradzić za dużo, napiszę tylko tyle, że gdybym nie czytał na głos, pewnie zdjąłbym w końcu buty, żeby sprawdzić, jak to właściwie jest ze skarpetkami, bo może jednak są takie, jak w opowiadaniu, i nie ma co się dziwić (bizarzyć?). Bizarność wkrada się w ten sposób dyskretnie, jak symptom choroby świata, początkowo lekceważony. Tokarczuk dokładnie zrozumiała lekcję Dicka: „Nie o to więc idzie, że (…) Marsjanie przybyli pod okienko, lecz o to, że działa czynnik niedocieczony, widoczny w objawach, lecz nie w swoim źródle, a świat zachowuje się, jakby zapadł na złośliwego raka, który atakuje jedną po drugiej kolejne sfery życia” – by przytoczyć świetne rozpoznanie z posłowia Stanisława Lema do „Ubika”. Z tego zresztą powodu – uspokajam ludzi, którzy alergicznie reagują na science-fiction – nie mamy tu do czynienia z fantastyką naukową, która nieraz skażona jest właśnie wyjaśnianiem wszystkiego do końca, choć od połowy książki dominują utwory rozgrywające się chyba w (nieodległej) przyszłości lub w rzeczywistości alternatywnej. Ale to za każdym razem realizm (no dobrze, niekiedy „realizm futurologiczny”), tyle że początkowo nieznacznie zakłócony jakimś pojedynczym elementem. Elementem bizarnym.
Intrygujące przy tym, że wyobraźnia prowadzi Autorkę niekiedy w stronę – nie wiem, czy do końca uświadomionej – autopolemiki. W „Prawdziwej historii” (moim zdaniem stosunkowo najmniej udanym opowiadaniu) wracamy do motywu, znanego z utworu „Profesor Andrews w Warszawie”, tyle że poddanego transpozycji ze skali „dur” w „moll”. W „Wizycie” trudno mi było nie dopatrzeć się badania granic myśli feministycznej. W „Transfugium” podobnemu zabiegowi poddana jest chyba myśl ekologiczna, a w „Sercu” – buddyzm. Czyli trzy, obok jungizmu, „osiowe” wyznaczniki pisarstwa Tokarczuk, są tutaj przedmiotem okrutnych (bizarnych?) eksperymentów. To w moich oczach znak okrzepnięcia światopoglądu: żeby pożeglować w stronę „a co, jeśli nie? a co, jeśli nie do końca i nie zawsze?”, trzeba wiedzieć, w co się wierzy. To dogmatyzm jest przejawem słabej wiary.
Wspomniany patronat Philipa Dicka (w ostatnim opowiadaniu wzbogacony jakby dalekim echem braci Strugackich) wiąże się silnie z jeszcze jedną cechą pisarstwa Olgi, dla mnie wyjątkowo cenną. Otóż wydaje mi się, że bardzo trudno byłoby znaleźć w Polsce kogoś, w czyim pisarstwie tak ważną rolę odgrywałby instynkt metafizyczno-religijny. Nazywam to tak dziwnie, gdyż jest to sprawa bardzo odległa od kwestii natury instytucjonalnej, czy nawet od deklaracji światopoglądowych. Można być zdeklarowanym chrześcijaninem (a prawdopodobnie też wyznawać inną religię) i nie mieć tego za grosz – owszem, obecnie to casus całkiem powszechny – i można pozostawać w obrębie agnostycyzmu, a może nawet być ateistą, i mieć to szczególne poczucie: że u źródeł istnienia kryje się Tajemnica, zabarwiająca niektóre z naszych codziennych przeżyć (być może właśnie ta barwa to – bizarność). Tokarczuk zresztą świadomie krąży wokół tej tematyki: zarówno rewelacyjna „Góra Wszystkich Świętych”, jak „Kalendarz ludzkich świąt”, a poniekąd i „Zielone dzieci” zdradzają znajomość wielu dość subtelnych składników chrześcijaństwa i judaizmu, a dystans do zinstytucjonalizowanego życia religijnego pozwala na nieskrępowane tworzenie z nich metafizycznych aliaży. Czyż zresztą w lęku, opisanym w otwierającym zbiór „Pasażerze”, nie przejawia się doświadczenie, od którego zaczyna się wszelkie poszukiwanie Sensu, to znaczy Sacrum? W miarę, jak (zapewne każda) religia formalizuje się i dogmatyzuje, bizarność staje się przypomnieniem, że niczego nie możemy być pewni. „Wszystko może być fałszywe, od znaczków pocztowych po czarne dziury w kosmosie” – pisał Dick, a ja cytuję z pamięci ten fragment „Transmigracji Timothy’ego Archera” – „z chwilą, kiedy to sobie uświadomisz, jesteś gotowy, by zacząć stawiać pytanie o istnienie Boga”.
(Olga Tokarczuk, Opowiadania bizarne, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, s.250)