Dawno tu nie pisałem, ponieważ udało mi się wreszcie wrócić do powieści i staram się poświęcać jej możliwie dużo czasu.

A ponieważ wczorajszy spektakl polityczno-rozrywkowy pt. „Rozwiąże, nie rozwiąże” wydał mi się raczej żałosny, niż interesujący, chciałbym wrócić do innej kwestii… Może co najwyżej napomknę, że choć w ostatnich wyborach głosowałem na Platformę Obywatelską, w objęciu władzy przez PiS nie widziałem – inaczej, niż wielu moich znajomych – żadnej narodowej katastrofy. Strategiczne cele partii Kaczyńskich nawet trafiały mi do przekonania. Teraz już jestem tylko na nich zły, co wydaje mi się symptomatyczne: umiejętność robienia sobie wrogów z potencjalnych stronników została opanowana przez ludzi, których poglądy sytuują się na prawo ode mnie, w stopniu celującym. Nota bene jestem prawie pewien, że gdybym się jakiemuś przedstawicielowi nowej władzy z tej ewolucji emocjonalnej zwierzył, usłyszałbym, że jestem słabego ducha, albo od początku byłem renegatem podszyty, czy jakoś tak. „My się nie mylimy”, stanowisko przewidywalne do nudności. Więc sza, więcej nic na ten temat, przynajmniej dziś.

Natomiast internauci, także Goście tej strony, debatują od pewnego czasu na temat rysunków prasowych – mam na myśli karykatury Mahometa oraz okładkę „Machiny” z Matką Boską Częstochowską o twarzy piosenkarki Madonny. Wiele mówi się o wolności słowa, której przeciwnicy tych dzieł plastycznych jakoby nie rozumieją. Rzecz wydaje mi się naprawdę ciekawa, zwłaszcza ze względu na historyczne pomieszanie pojęć. Jako nieuleczalny belfer, wyłożę, co mam do powiedzenia na ten temat, w punktach.

1. Postulat wolności słowa obejmował początkowo wypowiedzi, w których wyrażano poglądy, jakie mogły się nie spodobać władzy – lub posiadającej jakąś władzę większości. Chodziło o poglądy, a nie, przepraszam najmocniej, o wygłupy (w rodzaju figlowania z symboliką religijną). Obszarem chronionym miała być debata publiczna, a nie każda forma ekspresji. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że granica między poważnym poglądem a wygłupem bywa w dzisiejszych czasach niezbyt czytelna (wystarczy przypomnieć wystąpienia Janusza Korwina-Mikkego: do dziś nie wiem, czy zawsze wypowiadał się jako polityk, czy też niekiedy brał w nim górę żartowniś). Niemniej, z tego punktu widzenia, Matka Boska Częstochowska z twarzą Madonny bronić się nie daje, bo ta igraszka designera nie jest przecież wyrazem żadnego poglądu, a jedynie aktem „czystej”, bezrefleksyjnej profanacji, wolno sądzić, że świadomym. Bo chodziło o to, żebyśmy o powrocie „Machiny” na rynek mówili, co zresztą posłusznie robimy. Nota bene pojęcie profanacji, wbrew temu, co sądzą niewierzący, jest stosunkowo dość wąskie i w pewnym stopniu daje się zobiektywizować. Czy przedmiot kultu jest „rzeczywiście” metafizycznego pochodzenia, nie ma tu nic do rzeczy. Nie jestem muzułmaninem, a jednak rozumiem, że wchodzenie w butach do meczetu naruszałoby reguły, cenne dla wyznawców. I jeśli odnoszę się do nich z szacunkiem, to nie rezygnuję ze swojej wolności, a jedynie korzystam z niej w taki sposób, że szanuję reguły cenne dla innych.

Natomiast w powyższym świetle karykatury Mahometa wyglądają odrobinę lepiej, bo jakiś pogląd za nimi stoi. Postulat wolności wypowiedzi obejmuje jednak jedynie ten pogląd, nie zaś jego satyryczny wyraz; powinniśmy bronić naszą cywilizację przed ludźmi, którzy chcą zabronić nam sformułować opinię „Wiara w Allaha prowadzi do terroryzmu” (choć dla mnie akurat to zdanie brzmi głupawo), natomiast wydaje mi się mocno wątpliwe, żeby tę opinię koniecznie należało ilustrować obraźliwymi rysuneczkami.

2. W następnym ruchu pojęcie „wolności wypowiedzi” objęło obszar sztuki. Stało się tak w wyniku zgranych ze sobą dwóch procesów, którym warto się na moment przyjrzeć, żeby rozumieć, jak paradoksalny był to ruch. Otóż kiedy tradycyjne piękno zostało zawłaszczone (w XIX wieku) przez drobnomieszczańską wrażliwość, zwaną kiczem, artyści zaczęli odrzucać jako cel swoich dzieł, „urodę” na rzecz „szoku”. Równocześnie doszło do rozejścia się dróg sztuki i religii (sztukę religijną zdominował zresztą kicz) i artysta stał się, w oczach laicyzującej się publiczności Zachodu, kimś w rodzaju świeckiego mistyka, który przekracza granice doświadczeń, dostępnych zwykłemu człowiekowi i przynosi stamtąd dzieła, no właśnie, szokujące. A skoro tak, to powinien być chroniony podobnie, jak kiedyś chronieni byli mistycy.

Bieda z tym, że mistycy właśnie nie byli nigdy szczególnie chronieni. Objawienia narażały ich na rozmaite niebezpieczeństwa, z osadzeniem w więzieniu lub spaleniem na stosie włącznie. Objęcie współczesnego artysty ochroną „wolności wypowiedzi” zapewniło mu zatem więcej praw, niż jego przodkom-mistykom. Nie tylko wolno mu przekraczać wszelkie granice (nota bene oni robili to, o ile możemy coś na ten temat przypuszczać, raczej pod naciskiem jakiegoś wewnętrznego nakazu, niż z własnej ochoty), ale w dodatku przekracza te granice pewien bezkarności, a nawet poklasku. Nawet jedynie z punktu widzenia sztuki samej, wydaje mi się to cokolwiek demoralizujące. Pozbawia patosu.

Z tego punktu widzenia porównywanie Martki Boskiej Częstochowskiej o twarzy piosenkarki z „Pasją” Doroty Nieznalskiej wydaje mi się nielojalne wobec… Nieznalskiej. Do gdańskiej artystki mam pretensję nie o to, że stworzyła dzieło bluźniercze, ale że stworzyła dzieło bluźniercze niechcący (miało być o wyobrażeniu męskości w dzisiejszej kulturze, wyszło jej o Chrystusie). Dzieła bluźniercze stanowią pewną część europejskiego dziedzictwa, którego bym nie lekceważył. Ale okładka „Machiny” nie aspiruje do roli „dzieła sztuki”, jest jedynie gestem reklamowym.

3. Wreszcie pojęcie „wolności wypowiedzi” rozszerzyliśmy jeszcze raz, kiedy związaliśmy je z ponowocześnie pojętą tolerancją – to jest taką, która nie tylko (jak dawniej) nakazuje mi ścierpieć głupie poglądy i niestosowne zachowania bliźnich, ale domaga się, bym je aprobował, a może nawet specjalnie czcił, właśnie dlatego, że relatywizują moje własne, ciasne przyzwyczajenia. W tej postaci obie te idee (wolności wypowiedzi i tolerancji) fundują pewną współczesną utopię, a mianowicie utopię społeczeństwa, w którym nie będzie istniało żadne tabu, a wszystkie poglądy i zachowania będą dozwolone i równoprawne, chyba że naruszą cielesną integralność bliźniego bez jego zgody (to pojęcie bliźniego rozszerza się często na zwierzęta). Jak każda utopia, wizja ta ma jednak w praktyce pewien przemilczany aspekt. Chodzi mi o to, że – na inną okazję zostawiam rozważanie, dlaczego – nie może istnieć, jak się zdaje, społeczeństwo ludzkie, w którym nie funkcjonuje jakieś tabu. I entuzjaści tej radykalnie pojętej tolerancji i radykalnie pojętej wolności wypowiedzi też pewne tabu nam fundują, tylko niejawnie. Innymi słowy: wbrew potocznym wyobrażeniom o tej ideologii, nie mamy dziś do czynienia ze starciem sił, w którym po jednej stronie tabu chroni symbole wiary chrześcijańskiej, wartości patriotyczne i ludzką heteroseksualność (itd.), a po drugiej wszelkie tabu zostało zniesione. W starciu tym, tak naprawdę, po jednej stronie tabu chroni symbole wiary chrześcijańskiej, wartości patriotyczne (itd.), a po drugiej – wartość przeżyć homoseksualnych, równouprawnienie płci, poniekąd symbolikę judaizmu (itd.).

Żeby było jasne: gdyby to zależało od woli jednostki, ja sam nie miałbym nic przeciwko temu, żeby listę wartości chronionych przez tabu nieco rozszerzyć. Np. denerwuje mnie dostrzegalne w Polsce społeczne przyzwolenie na antysemityzm. Natomiast zastępowanie jednych tabu przez inne wydaje mi się działalnością mocno szemraną – i z tego właśnie tytułu nie podoba mi się ani okładka „Machiny”, ani karykatury Mahometa. Obie współkreują kłamliwą iluzję, że nam w Europie będzie wszystko wolno, i że to będzie dobre.

4. Żyjemy jednak w kulturze, która uczuliła nas wszystkich na problem ograniczania wolności – i to uczuliła w sensie najdosłowniejszym, to znaczy staliśmy się alergikami, ludźmi reagującymi gwałtownie nawet na pomijalne dla zdrowych dawki alergenu. Na nic więc powyższe rozumowanie: wprawdzie kategoria „wolności wypowiedzi” nie stosuje się, moim zdaniem, ani do jednego, ani do drugiego przypadku (jeśli komuś sprawiam przykrość – choć mogę tego nie zrobić – nie jestem szermierzem wolności, tylko nieokrzesanym prostakiem), jednak podejrzenie, że w niechęci do okładki „Machiny” czy do duńskich karykatur kryje się marzenie o cenzurze, jest tak straszne, że paraliżuje. Więc może należy do sprawy podejść z zupełnie innej strony.

Otóż wolność ma to do siebie, że można z niej korzystać mądrze lub głupio. Jeśli powiadam, że ktoś zachował się jak skończony dureń albo cynik, to nie ograniczam jego wolności, tylko korzystam ze swojej. Należy patrzeć na skutki swoich działań. Z tej perspektywy: okładka „Machiny” jest cyniczna (bo niewątpliwie osiągnęła zamierzony skutek: mówi się o niej), a publikacja w „Rzeczpospolitej” karykatur Mahometa jest niemądra (bo, jak sądzę, nie było jej zamierzonym skutkiem obrażanie polskich muzułmanów i narażanie polskich żołnierzy, a to właśnie przyniosła). Więc, jak można przeczytać w pewnej książce, „wszystko wolno, ale nie wszystko warto”. Fakt, że tą książką jest akurat Biblia, nie ma w tym kontekście znaczenia.

Skoro jednak „Machinie” wolno było opublikować bluźnierczą okładkę, to mnie wolno tego pisma nie kupować, a nawet bojkotować produkty, które w tym czasopiśmie zareklamowano. Wszyscy korzystamy z wolności tak? Więc ja korzystam w ten sposób, że brak rozsądku („Rzeczpospolita”) wybaczam, a cynizmu nie.

A na koniec: zwycięstwo cywilizacji obrazu nad cywilizacją słowa, które (niestety) na przełomie XX i XXI wieku nastąpiło, sprawia, że ludziom w głowie się nie mieści, iż coś wyrażone słowem może podlegać ochronie, a to samo wyrażone obrazem – niekoniecznie. I uparcie używają terminu „wolność słowa” w kontekście dwóch obrazów. Takie czasy.

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes