Znów długa przerwa w pisaniu dziennika. Trzytygodniowa. Ale ja po prostu zajmuję się obecnie kradzieżą czasu. Z punktu widzenia racjonalnego planowania dobę mam wypełnioną „po wrąbki”. Menisk wypukły się robi, ot co. Tymczasem staram się pisać powieść. Kończyć powieść. Zawiązywać poszczególne wątki, wysmażać puenty. I robię to, podwędzając czas tym wszystkim innym zajęciom, które mają metki z napisem „oblig”, „konieczność”, a nawet „minimum przyzwoitości”. Wyskubuję w ten sposób około trzech godzin dziennie, raz na dwa-trzy dni. I na dziennik internetowy już właściwie nie starcza czasu.     Tymczasem w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego” znalazłem artykuł Leszka Kołakowskiego (z cyklu „O co nas pytają wielcy filozofowie”), poświęcony Fryderykowi Nietzschemu. Nie podobał mi się. Spieszę zaraz dopowiedzieć, że ja zdaję sobie sprawę z wielkości Leszka Kołakowskiego. Z jego erudycji i z faktu, że to najpewniej jeden z największych żyjących polskich myślicieli. Jeśli zatem wyrywa mi się prostodusznie, że nie podobał mi się jego tekst, to nie sugeruję przecież, że się na Nietzschem znam lepiej niż LK, bo zapewne na niczym nie znam się lepiej od niego. Tylko że w tym portrecie, jaki dał profesor do prasy, za nic nie mogę znaleźć tego Nietzschego, którym się zaczytywałem dwadzieścia lat temu. Którego przez jakiś czas liczyłem w poczet najważniejszych swoich lektur. Który bardzo mi pomógł, tak jest, w życiu. Choć też i może odpowiada za część zamieszania, w które wkrótce w życiu popadłem.     Niewykluczone, że ta moja fascynacja niemieckim filozofem oparta była na nieporozumieniu. Że zatem mój Nietzsche to produkt własnej wyobraźni, zainspirowanej tym, co z jego prozą zrobili młodopolscy tłumacze (wtedy nowszych przekładów jeszcze nie było). Pociesza mnie trochę aforyzm, którym Nietzsche zamyka wstęp do jednej ze swoich książek: „Oto moja droga – a gdzież jest wasza? Tak mówię wszystkim, którzy mnie o drogę pytają”. Cytuję z pamięci, ale przypuszczam, że mnie w tym momencie nie zawodzi. Zatem znalazłem sobie własną ścieżkę wśród pokrętnych i wieloznacznych aforyzmów, być może omijającą najbardziej grząskie miejsca, ostrożnie biegnącą okolicami względnie ładnymi. W tej wędrówce prowadziła mnie wdzięczność i ufność wobec przewodnika. I może najbardziej wdzięczności i ufności brakuje mi w omówieniu Kołakowskiego (o co trudno mieć do niego pretensję serio).     Dlaczego zatem Nietzsche? Skąd ta doniosłość w moim życiu, chyba jednak przezwyciężona w końcu, bo przenosząc jego książki do mieszkania Ukochanej (dziś: Ukochanej & mojego) odkryłem, jak bardzo pokryły się kurzem? Po pierwsze, był dla mnie Nietzsche nauczycielem samodzielności. Twoje życie do ciebie należy, mówił mi. Nie w tym sensie, by warto było je sobie zmarnować gromko powtarzając bliźnim, że moja to sprawa. Ale w tym sensie, że jeśli robię coś bez przekonania, na mocy samego tylko automatyzmu, iż przecież tak się robi, to zdecydowanie powód, żeby się zatrzymać. I jeszcze w tym sensie, że jeśli ktoś, mój bliźni, zaczyna grać (świadomie lub bezwiednie) na moim poczuciu powinności, na mojej miłości do niego, uruchamia rodzaj szantażu psychicznego – skoro mnie kochasz, zdradź siebie, wyrzeknij się swoich marzeń, planów, zasad, trwanie przy nich z moją szkodą ujawnia egoizm i pychę – to należy przywrócić w sobie poczucie początkowej wolności, od której wszystko bierze swój początek. Żeby praktykować miłość bliźniego, musi być podmiot kochający, a nie uprzedmiotowiony szantażem niewolnik.     Po drugie, był dla mnie Nietzsche odkrywcą dionizyjskości. Nauczył mnie nie ufać zanadto temu, co spokojnie rozumne. To, co w nas się kotłuje, ciemne i nieujarzmione, pozbawione kontroli i formy przynosi oczywiście destrukcję (Nietzsche nie był prorokiem anarchii i rozmamłania). Ale całkowite zamurowanie swoich podziemi, odcięcie się od tego, co w nas śni, pożąda, nienawidzi, boi się i zachwyca nie-wiedzieć-czemu, przeobraża człowieka w automat. W improduktywa, którego jedyną, choć – przyznaję – niebagatelną zaletą są nieskazitelne maniery. Cała sztuka polega na tym, żeby wejść bez lęku do wnętrza siebie, a potem wyjść stamtąd w całości. Przepraszam za te metafory – opisane jaśniej byłyby jednak przesadnie szczere. Myślę o konkretnych ludziach, o konkretnych swoich doświadczeniach, których obawiam się dotknąć gadulstwem.     Wreszcie był dla mnie Nietzsche nauczycielem pesymizmu. „Istniejeż pesymizm siły? Intelektualny pociąg do tego, co złe, okropne…?” Optymizm, keep smiling, wszystkobędziedobrzyzm, kochajmysiość, są, a przynajmniej mogą być przejawem niepewności. I nie chodzi wcale o kult czarnowidztwa. Tylko o to, jedynie o to, żeby nie tracić z oczu faktu, że żyjemy w rzeczywistości tragicznej, zranionej, w której pociecha płynie raczej z tego, co z nią umiemy mimo wszystko zrobić, niż z tego, czym ona sama w sobie jest. Mówiąc obrazowo: ja w dzieciństwie uwielbiałem „Kubusia Puchatka”. Ale świat, w którym żyję, w najmniejszym stopniu nie przypomina Stumilowego Lasu. I jeśli ktoś zaczyna mi wmawiać, że owszem, tylko moje oczy pokryła warstwa grzechu, niedowiarstwa, własnej mojej złości i tak dalej, przeczuwam w nim natychmiast człowieka, który albo chce mnie okłamać (być może ze szlachetnych pobudek), albo bardzo niewiele jeszcze doświadczył.     Kołakowski tak referuje poglądy niemieckiego filozofa: „Moralność niewolników stworzyła odróżnienie dobra i zła. Moralność panów nie potrzebuje tego przeciwstawienia: słowo złe jest zbędne. Sens ma tylko słowo niedobre, a to znaczy: przeciwne życiu, przeciwne ekspansji zwycięskiego życia”. Ale u Nietzschego zagubione przez wieki przeciwstawienie, do którego się odwołuje, brzmi inaczej: to przeciwstawienie „dobre” i „liche”. Liche, więc płynące z lichoty, z trywialności, z niskich pobudek, kunktatorstwa i tak dalej. Problem więc nie w tym, by zrezygnować z odruchu serca wobec bliźnich, lecz by bacznie się przyglądać, z jakich to powodów się nimi zajmuję. Czy dlatego, że „takie są moje obyczaje”, z rozlewności sił życiowych, czy też dlatego, że wyhodowałem w sobie policjanta, któremu boję się oprzeć, że liczę na nagrodę, albo przynajmniej na mściwą satysfakcję, żem taki dobry na tle tego paskudnika, któremu jednak świadczę dobro, choć paskudny.     Tu dygresja. Kazimierze Szczuce, która doprawdy nie jest bohaterką mojej bajki, przydarzyła się rzecz okropna: sparodiowała na telewizyjnym ekranie głos znany jej z Radia Maryja, „starej dziewczynki”, jak się wyraziła – podczas gdy owa „stara dziewczynka”, Madzia Buczek, to nieuleczalnie chore dziecko, dotknięte wrodzoną łamliwością kości. Rozmaite złe rzeczy można o Szczuce opowiadać, ale wprost nie umiem uwierzyć, znając ją lata temu, żeby zdecydowała się na podobne zachowanie, gdyby wiedziała cokolwiek o obiekcie swojej drwiny. Żeby kpić z kogoś, kto jest tak dotknięty przez los i jeszcze tak sobie z tym losem radzi, trzeba być potworem, nie człowiekiem. Ale na marginesie wspomnień z mojej lektury Nietzschego chcę powiedzieć nie o Szczuce i Madzi Buczek, tylko o komentarzu Roberta Tekielego w tygodniku „Ozon”. Tekieli pisze: „Jak zareagować na występ Kazimiery Szczuki? Można się oburzyć na jej hipokryzję, przypominając, że kreuje się ona publicznie na osobę niezwykle tolerancyjną, wyczuloną na los kobiet, dzieci i niepełnosprawnych. Ale można też zareagować jak Madzia Buczek. Kiedy dowiedziała się o wszystkim, powiedziała tylko, że będzie się modlić za panią Szczukę i ofiaruje za nią swoje cierpienie”.     Otóż nie mam powodu wątpić w szlachetność reakcji Madzi Buczek. Ale przecież gołym okiem widać, że w komentarzu Roberta Tekielego modlitwy Madzi Buczek nabrały sensu przez nią zapewne nieprzewidzianego: służą pognębieniu wroga, Szczuki Kazimiery. Patrzcie: feministka jest skończoną świnią, a tamta się za nią modli. To nie jest dołączenie się do wybaczenia. To wykorzystanie faktu, że ofiara wybaczyła, by oskarżenie było jeszcze bardziej jadowite.     Koniec dygresji. Wracając do Nietzschego: zdaję sobie sprawę, że czytam go przez okulary, które sporządzili mi Bierdiajew, Szestow, Paul Ricoeur, a z polskich autorów – Tadeusz Miciński. To znaczy trochę go jednak – za nimi – „rechrystianizuję”, a przynajmniej „ureligijniam”. Wynoszę z niego podejrzliwość wobec sposobów, na jakie wykorzystujemy nasze wierzenia, a nie radykalną niechęć wobec samych wierzeń. U samego Nietzschego znajdują się zresztą rozsiane (z rzadka) zdania, pozwalające na takie rozumienie jego pism. Zwłaszcza to, z książki „Tako rzecze Zaratustra”: „Dobrym i sprawiedliwym ten oto w serce zajrzał, kto ongi rzekł: Faryzeusze to są. Nie zrozumiano go jednak. (…) Dobrzy muszą krzyżować tych, co własną sobie wynajdują cnotę. Oto, co jest prawdą!”.     Prawdą jest jednak również i to, że Nietzsche stanowi tyleż substancję pobudzającą, co toksyczną. Sam w pewnym miejscu przyznaje, że niejeden człowiek, wypowiadając normom i obyczajom niewolnicze posłuszeństwo, pozbawia się jedynej swojej cnoty. Patrząc na to, co w moim życiu zdążyło się stać po okresie rozczytywania się w Nietzschem, myślę o tym ostatnim aforyzmie z niepokojem…

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes