Na koniec roku sprawiłem sam sobie prezent, z którym czekałem dziwnie długo: jubileuszową edycję „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” Beatlesów na CD. Rzecz jasna miałem tę płytę od dawna, ale w wydaniu – mówiąc wprost – pirackim, kupionym w późnych latach 90., gdy tego rodzaju kopie, sporządzane przez firmy o niejasnym statusie na podstawie starych winyli, były dostępne nie tylko na legendarnym „Jarmarku Europa” na Stadionie Dziesięciolecia, ale nawet w osiedlowych sklepach spożywczych.
Przekonuje mnie teza, że ludzie, interesujący się muzyką rockową lat 60. i 70., dzielą się generalnie na dwie odmiany: są ci od Beatlesów i ci od Rolling Stonesów. No więc ja, przy całej mojej miłości dla „Honky Tonk Woman”, „Black Suger” i „Wild Horses” (by o „Anybody Seen My Babe?”, „Angie” i „Satisfaction” nie wspominać), jestem zdecydowanie po stronie tych pierwszych. Motoryka grania mocno osadzonego w tradycji rhythm’n’bluesowej owszem, działa na mnie, ale jeśli w muzyce dzieje się coś jeszcze, im dziwniej, tym lepiej, jeśli nie tylko puls mi skacze, ale i wyobraźnia zaczyna pracować, to mój podziw wielokrotnie wzrasta. Zdaję sobie sprawę, że moi rówieśnicy, którzy łyknęli bakcyla punka, wzniosą oczy ku niebu (z politowaniem). Ale nic nie poradzę: Beatlesi do nagrania „Revolveru” mają w moich oczach konkurencję w Rolling Stonesach. Ale potem stworzyli „Sierżanta Pieprza”, drugą stronę „Abbey Road” i kilka piosenek z „Magical Mistery Tour” („Strawberry Fields”! „I’m the Walrus”!); potem zluzował ich Pink Floyd, potem pojawiła się wytwórnia 4 AD… No i tu podział się trochę załamuje, bo przecież postpunkowe granie więcej ma wspólnego z eksperymentami dźwiękowymi George’a Martina i czwórki z Liverpoolu, niż z rozkosznie prymitywnym „Never Mind the Bollocks”.
Ale właściwie chciałem pisać nie o tym. Przesłuchanie zremasterowanego albumu „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” przeniosło mnie bowiem w czasie do połowy lat 90., kiedy bardziej zaawansowani ode mnie audiofile zaopatrzyli się już w CD, a ja wciąż słuchałem muzyki z kaset. Mam wrażenie, że PT młodsi Goście tej strony mogą się zdziwić tym, co teraz padnie: otóż moim zdaniem byłem wtedy świadkiem głębokiej rewolucji w estetyce muzyki rockowej. Sam to doświadczenie przeżyłem dzięki Jarkowi Klejnockiemu, który odtwarzacz CD miał wcześniej ode mnie i kiedyś podczas spotkania włączył na nim jakiś ciężki metal, który uwielbiał: Motorhead bodajże. A ja na kilka minut zamieniłem się w słup soli.
Otóż proszę pamiętać, NA CZYM moje pokolenie słuchało rocka. Były to najpierw monofoniczne radioodbiorniki, niekiedy z napisem Hi-Fi na obudowie, ale to chyba tylko dla ozdoby; potem płyty winylowe, odtwarzane na gramofonach lepszej lub gorszej klasy, ale raczej gorszej; wreszcie taśmy zgrywane z radia i odtwarzane z magnetofonów, w tym z najpopularniejszego ZK-140, o paśmie przenoszenia tylko trochę szerszym, niż w telefonach (nie w smartfonach, tylko w analogowych telefonach z tarczą do wykręcania). W rezultacie podstawowym wrażeniem przy słuchaniu rocka była ŚCIANA DŹWIĘKU. Akustyczne chlapnięcie farbą. Grzmot. I oto włącza mi Jarek zespół, którego nie byłem entuzjastą, ale znałem jego nagrania, ja czekam na te chlapnięcie, a tu słyszę coś, czego wizualnym odpowiednikiem byłby obraz zamalowany gęsto, ale milionami pociągnięć piórkiem! Nie grzmot, tylko suma uderzeń w struny, z których każdą słychać było osobno. Dźwięk, który z łatwością i na bieżąco dawał się analizować.
Rzecz jasna, nie do takich rzeczy człowiek potrafi przywyknąć i dziś już słucham muzyki z odtwarzaczy cyfrowych bez nieustającego zdziwienia. Ale album Beatlesów znałem dotąd: (a) z taśmy, nagranej w 1979 roku dzięki Jerzemu Janiszewskiemu i jego cyklowi „Dyskografia zepołu The Beatles”, nadawanemu w Programie IV Polskiego Radia; taśmę odtwarzałem, a jakże, na monofonicznym ZK-140; (b) z pirackiej kasety, kupionej w latach 80.; (c) z pirackiego CD, zaopatrzonego w literki AAD, co oznaczało, że dźwięk jest analogowy, przerobiony na plik cyfrowy dopiero na etapie zgrywania płyty, a rolę „nagrania-matki” pełnił jakiś winyl nie pierwszej świeżości, trochę trzeszczący. I oto dzisiaj słucham tutti orkiestry w „A Day in the Life” i jestem w stanie usłyszeć linie melodyczne poszczególnych instrumentów. W „Within You, Without You” nieomal rozlegają się delikatne zgrzytnięcia paznokci Harrisona na sitarze. W tytułowej piosence płyty reakcje publiczności – brawa, potem zbiorowe „Wow!” – to już nie reakcje publiczności, ale poszczególnych widzów show. Nie chcę powiedzieć, że „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” usłyszałem jakby po raz pierwszy, ale… prawie.
Lata lecą, a człowieka ciągle spotykają takie zaskoczenia. Czego i Państwu życzę w nadchodzącym roku 2017. Który oby był lepszy od poprzedniego; rok 2016 był taki, że moim zdaniem to naprawdę niewygórowane oczekiwanie.