Nie będę pisał o tragedii w Chorzowie, bo już za dużo słów. I do tego jeszcze to przedwczesne poszukiwanie winnych, którzy – wszystko na to wskazuje – są, ale czy ci, których już wskazaliśmy bez śledztwa? Łatwo mi uwierzyć, że na próbę samobójstwa zdecydował się ktoś może właśnie najmniej winny. Dość o tym.
Natomiast poruszył mnie i przygnębił przebieg dzisiejszego Klubu Trójki. Rozmawiałem z Witkiem Beresiem i Krzysztofem Burnetką o ich książce „Niepokorny duchowny. Rozmowy z księdzem Stanisławem Musiałem”. Świadom, że mam w studiu nie tylko rozmówców, ale i rzeczników zmarłego księdza, starałem się przyjąć postawę sceptyka. Niestety, jeśli rzecz dotyczy antysemityzmu, miejsce pośrednie jest straszliwie wąskie, o ile w ogóle jest. Wystarczy wygłosić zdroworozsądkową, zdawałoby się, tezę, że problem antysemityzmu jest w Polsce przeceniany – nie mówiąc nawet o tym, że bywa wykorzystywany instrumentalnie do wątpliwych manipulacji na narodowym samopoczuciu – by zaraz odezwali się pełnokrwiści antysemici i zaczęli człowieka zagrzewać do boju: „Tak, panie redaktorze, śmielej! Dowal tym gościom z Wyborczej, przecież oni są sterowani wiadomo przez kogo” itd. To synteza maili, które przychodziły w czasie audycji. Trudno, przepraszam za dosadność tego sformułowania, trudno się nie porzygać.
Z antysemityzmem w Polsce sprawa naprawdę wydaje mi się zagadkowa. Mam to zjawisko za rodzaj chamstwa, które istnieje na podobnej zasadzie, jak przemoc rodzinna, bójki pseudokibiców czy picie denaturatu. To prawda, że można go dostrzec u przedstawicieli wyżej stojących środowisk, niż tamte. Ale wydaje mi się, że przyzwolenie społeczne na antysemityzm jest śladowe, co zresztą dobrze pokazują wyniki wyborcze partii, które się do antysemityzmu choćby pośrednio odwołują: żadna z nich nie weszła nigdy do polskiego parlamentu. Co gorsza, zarzut ten przykleja się niekiedy ludziom, którzy na to nie zasługują (tylko dlatego, że ich poglądy nie zgadzają się z liberalnym standardem). Stąd moja niechęć do nieustannego tropienia w życiu publicznym antysemitów.
Wszelako dziwnie łatwo jest uzyskać kontrakcję. „Uderz w stół…” Zaraz ktoś do ciebie porozumiewawczo mruga, narzeka na wpływy Mossadu lub międzynarodowej finansjery wiadomego pochodzenia. Jakby antysemityzm był upiornym dżinnem, siedzącym sobie w butelce, który wyłazi z niej natychmiast, gdy ktoś antysemityzmu zaczyna szukać. Ba, gdy ktoś o nim zaczyna mówić. Obleśne, alternatywne życie narodu, uśpione widmo, o którym wystarczy wspomnieć (na przykład, że go nie ma), aby zaraz wystawiło swój wstrętny pysk.
Co, nawiasem mówiąc, piszę, mając zaszczyt znajdować się na liście „Kto jest kim w Polsce, czyli spis żydów i żydolubów” (pisownia oryginalna), czy jak się to panopticum nazywa – dostępne w Internecie – gdzie o rozmaitych ludziach, zacniejszych zresztą ode mnie, wypisane są rozmaite plugastwa (luźno związane z prawdziwym bądź zmyślonym pochodzeniem, które, u licha, nie hańbi). Szczyt wszystkiego to notka o Czesławie Miłoszu. Naprawdę miło być w takim towarzystwie – ale nagłośniona dzisiaj afera z rasistowską listą organizacji „Honor i krew” pokazuje, że ledwo kroczek czy dwa dalej i cała sprawa przestaje trącić groteską i zaczyna być groźna.
Tymczasem (że o milszych kwestiach wspomnę) mieszkam teraz, jak przystało, z Ukochaną i powoli przenoszę swoje rzeczy z Pragi. Nie namieszkałem się tam, zaledwie półtora roku. Teraz, ponieważ sprowadzam się do mieszkania urządzonego, powoli bardzo zwożę swoje rzeczy; przypomina to produkcję jakiegoś sosu, który łatwo się warzy (waży?!), więc składniki wlewa się po troszeczku. Ale zainstalowałem tu przynajmniej stałe łącze i właściwie już wszystko, poza (bagatela) sporą liczbą książek, już tu mam. Więc piszę z miejsca całkiem nowego – nasłuchując dziwnych odgłosów zasypiającej stuletniej kamienicy.