Czasem przychodzi mi do głowy, że skonfliktowane strony wojny polsko-polskiej widzą w sobie wzajemnie własne cienie. Mam na myśli archetyp Cienia, to, czego w sobie nie lubimy najbardziej.
Nie podoba mi się ta myśl, bo zalatuje symetryzmem, który mam za błędne rozpoznanie sytuacji. Ale nie chodzi w tym przecież o symetryczne „wart Pac pałaca”. W ogóle nie o ustalenie obiektywnej miary przewin, że niby i jedni i drudzy mają swoje „za uszami”. Wrażenie, o którym mówię, dotyczy czegoś innego: powodu, dla którego tak intensywnie odczuwamy dezaprobatę dla drugiej strony. W mojej perspektywie wygląda to tak: za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że niżej upaść nie można, ktoś „stamtąd” – polityk albo dziennikarz – mówi lub robi coś, co na chwilę odcina oddech. I nie umiem zrobić tego, co prawdopodobnie byłoby najsłuszniejsze, czyli wzruszyć ramionami.
Niepokoi mnie to z dwóch powodów: po pierwsze, ponieważ wprawdzie uważam, że strona, za którą się opowiadam (antypisowska, nie pro-peowska, bo ze wskazaniem pozytywnych bohaterów naszej bajki ja przynajmniej mam kłopoty), stoi moralnie trochę wyżej, niż nasi przeciwnicy, ale nie wyżej bezgranicznie. Nasza batalia o demokrację to jednak mniej niż opisany w Apokalipsie Amargeddon, ostateczna wojna Dobra ze Złem. Więc kiedy już bez mała codziennie, gdy dowiaduję się o posunięciach władzy i jej zwolenników, przychodzi mi na myśl słowa z rejestru „hańba”, „podłość” itp., to rozumnie jest przyjąć, że coś się stało z moim odbiorem świata, a nie ze światem samym.
Powód drugi: w kręgu ludzi, którzy opowiadają się po stronie PiS, zdarzają się osoby, które w niedalekiej przeszłości nie tylko lubiłem (cóż, lubiłem nawet Rafała Ziemkiewicza, zakładając, że jego poglądy to trochę żart – okazuje się niestety, że były serio), ale szanowałem. Musi istnieć powód, dla którego oni tolerują w swoim kręgu ideowym słowa i czyny, które mnie wydają się złem w bardzo mocnym sensie tego słowa (wykreśliłem epitet „zło absolutne”, bo należy znać miarę).
Być może o wyjaśnienie tego dziwnego zjawiska można by się pokusić, pytając, czego się boję i czego najbardziej nie akceptuję w sobie. Być może najbardziej mnie oburza to, co w gruncie rzeczy stanowi jakąś moją demoniczną pokusę, czego sobie odmawiam z mozołem i codziennie – a ktoś po prostu sobie na to pozwala i nie widzi problemu?
Inspiruję się trochę tym, co Czesław Miłosz napisał o relacjach polsko-rosyjskich. Że te dwa narody są zbyt podobne, żeby tolerować różnice. Że Polak, który ulega temu, co uważa za najniższe w sobie, przeobraża się w quasi-Rosjanina. I odwrotnie, że Rosjanin, który pozwala sobie na danie upustu temu, czego w sobie szczerze nie znosi, robi się jakby trochę polski. Nie wiem, czy Miłosz miał rację w tej akurat materii, ale sam mechanizm tłumaczyłby może ten namiętny (ze znakiem „minus”) związek między Polską pisowską i antypisowską.
Co musiałoby zajść we mnie, żeby trochę „spisieć”? Pomyślmy. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to uznać, że za niepowodzenia, które mnie (jak każdego trochę) spotkały, odpowiada zmowa jakiegoś wpływowego środowiska. Owszem, miewałem takie myśli. Drugie, to odrobinę podkręcić moje przywiązanie do kraju ojczystego, wyłączyć samokontrolę podpowiadającą, że inne narody mają też swoje opowieści, swoje uwielbienia i zgryzoty. Trzecie, przestać pisać takie teksty, jak niniejszy, tylko oddać się nieskrępowanej nienawiści do tych, którzy mają czelność się ze mną nie zgadzać. Oj, z jaką ulgą bym w to poszedł! Przestać się certolić i zacząć z rozkoszą wyobrażać sobie, jak ich się bierze za mordę!…
Jak mógłby wyglądać ruch w przeciwną stronę? Co ludzi, popierających rządzącą obecnie partię, rozwściecza w nas tak okropnie? Może właśnie „metroseksualne” szukanie dziury w całym, strategia Tewje Mleczarza, mruczącego: „Ale z drugiej strony…”? Zdarzające się nam przecież nierzadko samozadowolenie, że istnieje hierarchia ludzkich zachowań, a my zachowujemy się jak należy – czyli, mówiąc inaczej, przemądrzałość? Uporczywa samokontrola, niełatwo odróżnialna od hipokryzji: z otchłani mojego ja też dochodzą ryki rozwścieczonego zwierzęcia, którym jednak nie pozwalam wydostać się na zewnątrz, ale przecież nie tłumię z pełną skutecznością? Lub przeciwnie, skłonność do rozumienia pewnego rodzaju (nie wszystkich) ludzkich błędów, co podpowiada niekiedy, by nie potępiać działań, nie dających się już w żaden sposób usprawiedliwić? Oczywisty indywidualizm, utrudniający, a może nawet uniemożliwiający zbudowania jakiejkolwiek wspólnoty?
Piszę na próbę, niepewien, czy mam rację. Ale musi istnieć jakieś wytłumaczenie, dlaczego aż tak obsesyjnie złościmy się na tych drugich, z którymi jeszcze względnie niedawno trzymaliśmy większą czy mniejszą sztamę, a przynajmniej umieliśmy z nimi rozmawiać.
(na zdjęciu Peter Lorre – ze strony bfi.org.uk)