Słowo „seans” pochodzi jakoby ze starofrancuskiego seoir, co znaczyło: siedzieć. A zatem „seans” to etymologicznie „posiedzenie”. Ale w polszczyźnie zrósł się z dwoma kontekstami, zresztą jakoś spokrewnionymi, które go od takiej urzędniczej trywialności oddzieliły: z duchami i z kinem. Seans filmowy ma w sobie coś ze spirytyzmu. Zresztą nie bez powodu Kantor określał swoje „Wielopole, Wielopole” nie jako przedstawienie, ale jako seans teatralny.
Wczoraj urządziłem sobie taki właśnie seans – spokrewniony trochę z niesamowitością. Choć nie było wywoływania duchów w dosłownym znaczeniu.
W latach sześćdziesiątych i jeszcze chyba do połowy siedemdziesiątych główną atrakcją telewizyjną tygodnia był Teatr „Kobra”. Jeśli dobrze kojarzę fakty, „Kobrę” zabiły sprowadzane za Gierka obficie (tzn. względnie obficie) amerykańskie seriale detektywistyczne, najpierw „Columbo”, potem „Kojak” – też już dziś anachroniczne, ale nowocześniejsze od niej.
Niemniej na początku mojej podstawówki oglądanie z rodzicami „Kobry” było przedmiotem marzeń. Osiągnąłem go stosunkowo wcześnie i w okolicznościach nieco groteskowych. Mając lat siedem i pół złapałem bowiem infekcję, a babcia postanowiła mi postawić bańki i dla wygody ułożyła mnie… na stole, z twarzą skierowaną do telewizora. Rodzice zaś uznali, że skoro w tej niewygodnej pozycji obejrzałem pierwszą część trzyodcinkowego przedstawienia, można mi pozwolić obejrzeć resztę w kolejne czwartki.
Traf chciał, że była to „Melissa” według Francisa Durbridge’a, która także doroślejszym ode mnie utrwaliła się jako jedna z najlepszych „Kóbr”. Kilka miesięcy temu przypomniał ją kanał TVP Kultura, niestety dowiedziałem się o tym po fakcie. Ale w przestrzeniach internetu znalazłem wczoraj wszystkie trzy odcinki, zresztą chyba nawet legalne. I w ten sposób obejrzałem je po raz pierwszy od 50 lat i sześciu miesięcy (premiera pierwszego odcinka – 3 grudnia 1970).
Może gdyby nie zdarzało mi się wracać czasem myślami do „Melissy”… Gdybym nie uznał, że ponieważ muzyką do spektaklu, z oczywistym pogwałceniem praw autorskich, była „Girl” Beatlesów, to całość jest dziś z powodów prawnych nieemitowalna… wrażenie byłoby mniejsze. Nota bene z Beatlesami poradzono sobie brutalnie: po prostu wykasowano muzykę w tych momentach, w których ją wyraźnie słychać (wczoraj od drugiego odcinka nastawialiśmy sobie w czasie napisów początkowych „Girl” z płyty kompaktowej – jak spirytyzm, to spirytyzm!).
Powrót do takich przeżyć z wczesnego dzieciństwa obarczone jest nawet nie ryzykiem, ale pewnością rozczarowania: konwencja tego typu opowieści się starzeje, a my też, po tylu dekadach, jesteśmy kosmicznie daleko od wrażliwości dziecka, które wszystko przyjmuje za dobrą monetę, na przykład to, że w Anglii à la TVP z 1970 roku samochody jeżdżą, jak u nas, prawą stroną. Niemniej ostatecznie byłem mile zdziwiony: „Melissa”, wydaje mi się, zniosła znacznie lepiej upływ czasu, niż równie kultowy „Szal” według tegoż Durbridge’a. Naturalnie, żeby znaleźć przyjemność w oglądaniu, trzeba mieć włączony filtr historyczny: „Melissa” jest dobra jak na spektakl kryminalny zrealizowany w polskiej telewizji pół wieku temu, gdy – jak wspominają twórcy – od wracających z Zachodu skupowano puste butelki po „Johnnym Walkerze”, żeby, wypełnione sokiem jabłkowym, mogły na ekranie zrobić nastrój dekadenckiego przyjęcia w Londynie.
Ale aktorzy grają z ujmującym dystansem (a obsada to ówczesna pierwsza liga: m.in. Edmund Fetting, Andrzej Szczepkowski, Zbigniew Zapasiewicz, Stanisław Jasiukiewicz, Ewa Wiśniewska, Wiesława Mazurkiewicz, w epizodzie – Pola Raksa; w tytułowej roli – Krystyna Maciejewska, mnie akurat słabo znana), zaś autor adaptacji (być może sam reżyser, Jan Bratkowski) bawi się konwencją i dwukrotnie umie naprawdę zaskoczyć (przepiękne rozwiązanie tajemnicy Petera Antrobusa oraz scena z Georgem Antrobusem, kończąca odcinek II). Z wad: bardzo słaby po latach jest dźwięk, a w III odcinku, żeby wytłumaczyć zdumiewający bieg zdarzeń, trzeba poświęcić klimat „mrożącej krew w żyłach” tajemnicy na rzecz dość, prawdę mówiąc, nużących objaśnień. Niemniej nasza telewizyjna „Melissa” wydała mi się znacznie bardziej zajmująca niż „Moja żona Melissa”, wydana przed laty w serii z jamnikiem (mam ją na półce, a jakże!).
Tylko że, rzecz jasna, zalety nie byłyby aż takimi zaletami, gdyby nie moje ulubione zajęcie, czyli odwracanie biegu czasu. Sprzeciwianie się przemijaniu. Po pół wieku właściwie nic mnie już nie łączy z tamtym ciałkiem obstawionym na plecach bańkami jak jeż, gapiącym się w ekran z niezdrowej doprawdy odległości… A jednak, choć z czterech osób, które były wówczas wokół mnie, tworząc bezpieczny świat dziecka, trzy odeszły, obżartemu nimi czasowi udało się pokazać figę (mała rzecz, a cieszy). „To jest George Antrobus?” – pyta z niedowierzaniem Fetting na widok pochylonego nad silnikiem Bolesława Płotnickiego, a ja akurat swoje zdziwienie ośmiolatka tą sceną pamiętam bardzo dobrze. Oś czasu zawija się niechętnie, dwa jej punkty nakładają się. Na moment, bo zaraz pędzimy dalej, już znowu po prostej.
(…Tymczasem cały tegoroczny kwiecień przemilczany. Z mojego tygodnia udało się w pewnej chwili zrobić coś w rodzaju skomplikowanego tańca z figurami, gęsto poupychanymi, powtarzanymi co siedem taktów da capo al fine. Nie jest to może mistrzowska choreografia, ale wszystko się mieści. Kiedy jednak coś nadspodziewanego się wydarzy i trzeba wcisnąć dodatkowy ruch – zaczyna się gonienie rytmu. Jakby kiepski baletmistrz ruszył do pierwszego pas o ćwierć sekundy za późno, i potem już tylko hyc-hyc-hyc coraz prędzej, być może ku uciesze, lub raczej ku zniecierpliwieniu widowni – no, nie całej, tylko najbliższych, posadzonych w pierwszym rzędzie).