Na obrzydliwie antysemickim portalu „Gazeta Warszawska”, który jakoby nie ma nic wspólnego z obrzydliwie antysemickim pismem „Gazeta Warszawska”, został opublikowany atak na arcybiskupa Grzegorza Rysia oraz rabina Boaza Pasha z Jerozolimy. Obaj mają wziąć udział w debacie dwóch ambon w lubelskiej bazylice oo. dominikanów, co autora ataku sprowokowało do – mówiąc językiem prawniczym – gróźb karalnych.
Po kloace, jaką jest „Gazeta Warszawska” zarówno w wersji papierowej, jak w nie mającej jakoby z tamtą nic wspólnego wersji internetowej, nie spodziewam się niczego wartego uwagi. Widzę czasem pierwszą stronę czasopisma, wyłożonego niestety na ladzie w pobliskim kiosku z gazetami, i zawsze mam potem ochotę przemyć oczy, zapryskane g…em. Niekiedy znajomi na FB linkują co bardziej kuriozalne publikacje internetowej „Gazety Warszawskiej” (jakoby nie mającej nic wspólnego itd.) i jeśli nie powstrzymam pokusy, żeby sprawdzić, co tym razem, muszę czyścić ekran komputera. Dlatego w zasadzie mógłbym ostatni wyczyn polskich naśladowców „Stürmera” skwitować wzruszeniem ramion. Tego rodzaju wymioty umysłowe zawsze istniały, tylko za mojej młodości można je było znaleźć nabazgrane na ścianach toalet publicznych, a teraz rozpowszechnia się je w internecie, trudno. Ale nie; ten sposób ich rozpowszechniania zmienia sytuację. I pora powiedzieć: basta.
Są co najmniej trzy powody, które sprawiają, że zabieram głos.
Pierwszy jest natury osobistej: miałem zaszczyt poznać arcybiskupa Grzegorza Rysia. Nie we wszystkim się z Nim zgadzam, ale uważam go za jednego z najszlachetniejszych i najmądrzejszych hierarchów Kościoła katolickiego, z jakimi zdarzyło mi się rozmawiać. Żyjemy w czasach, gdy strój biskupi nie chroni przed krytyką; liczne skandale, zarówno obyczajowe, jak polityczne i finansowe obciążyły tę instytucję, wprawiły w pomieszanie co wrażliwszych wiernych i spowodowały w niej kryzys zarówno wizerunkowy jak całkiem po prostu duchowy, nieporównywalny z niczym, co pamiętam (a obejmuję pamięcią już blisko pół wieku). Tym bardziej uważam, że należy bronić przed łajdakami tych nie tak znowu licznych duchownych, którzy bezdyskusyjnie zasługują na szacunek. W razie gdyby ktoś twierdził, że narzucam jako obiektywną zasadę swoje subiektywne widzimisię, odpowiem, że owszem; ale też przypomnę, że dialog katolicko-żydowski był jednym z centralnych wątków nauczania Jana Pawła II, którego jakoby tak w ojczyźnie kochamy, i arcybiskup Ryś w tej kwestii jest papieża-Polaka oczywistym spadkobiercą i kontynuatorem.
Powód drugi: mamy w Kodeksie Karnym artykuł 256, którego paragraf 1 brzmi następująco: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2″. Tymczasem antysemici od dawna czują się w Polsce bezpiecznie; przed laty, w czasach pierwszej „Solidarności” i później uważaliśmy ich istnienie za marginalną i nieszkodliwą aberrację, dziś dalej niektórzy ludzie są skłonni ich tak traktować, choć tymczasem urośli oni w siłę, ośmieleni życzliwymi gestami, wykonywanymi w ich stronę przez NIEKTÓRYCH polityków prawicy i NIEKTÓRYCH duchownych. Dziś prokuratura ma czelność umarzać postępowanie w sprawie ex-księdza Międlara, bredząc, że obejmuje go wolność słowa, choć powyższy zapis Kodeksu Karnego pokazuje, że ta wolność w demokratycznym państwie nie jest i nie może być bezgraniczna. W rezultacie mamy w Polsce jakąś kuriozalną recydywę przedwojennego faszyzmu: umundurowani na podobieństwo SA oenerowcy maszerują sobie po naszych miastach jak gdyby nigdy nic, a wspominaną tu „Gazetę Warszawską” (nie mającą jakoby nic wspólnego itd.) można kupić w każdym kiosku. Roman Giertych, który ma na sumieniu wskrzeszenie innej organizacji, mylącej szlachetny patriotyzm z odrażającym nacjonalizmem, robi dziś za gwiazdę środowisk opozycyjnych, bo jest (niewątpliwie) inteligentny i teraz już „nasz”; czegoś nie wiem, czy nigdy za swoją poprzednią działalność nie przeprosił? Katoliccy tradycjonaliści chadzają na tzw. Marsze Niepodległości na końcu pochodu i odstawiają głupich, którzy nie wiedzą, jakie hasła wznosi się na jego czele. Z uwagami o charakterze antysemickim spotykamy się w sklepach, taksówkach, w biurach, słyszymy je w sklepach i puszczamy je mimo uszu, „bo to taki folklor i przecież trudno robić awantury obcym ludziom”. Fizyczne ataki na ludzi, którzy zostali przez ksenofobów uznani za „obcych”, nasilają się z każdym rokiem, a organizacje, które biją na alarm, uznajemy dość powszechnie za ugrupowania „lewackich radykałów”. Czy naprawdę mamy czekać, aż któryś czytelnik „Gazety Warszawskiej” (internetowej lub jakoby itd. papierowej) wprowadzi w czyn to, do czego jest namawiany przez redaktorów, i „wypałuje tych dwóch bandziorów” (tzn. arcybiskupa i rabina, taka fraza znalazła się m.in. w internetowym tekście)? To wystarczy, żebyśmy się przecknęli, czy jeszcze nie?
Powód trzeci: język publiczny w Polsce niebywale się zaostrzył. Część z nas zdaje się wierzyć ciągle, że – jak pisano dwieście lat temu – „Sławianie, my lubim sielanki” i jeśli ktoś uprawia werbalną przemoc, to obniża sobie w ten sposób poziom emocji i do przemocy fizycznej będzie mniej skłonny. Nie wiem, jak to działa w przypadku autorów, ale są jeszcze czytelnicy, których tego rodzaju wystąpienia właśnie, wprost przeciwnie, nakręcają – co zresztą dokumentuje rosnąca liczba ataków na ludzi, uznanych przez ksenofobów za „obcych”. Tymczasem jest tylko jeden rodzaj usprawiedliwionej nienawiści, której zresztą świadomie daję niniejszym wyraz, a mianowicie nienawiść do nienawiści. Niezależnie od tego, na jaką partię głosujemy, czy jesteśmy zakochani w Jarosławie Kaczyńskim, czy wielbimy bezgranicznie Donalda Tuska, czy wierzymy w nowe otwarcie lewicy, czy też mamy innych jeszcze idoli, albo nie mamy ich wcale – musimy wreszcie odesłać antysemitów i ksenofobów tam, gdzie ich miejsce, to znaczy do więzienia, a jeśli nie naruszyli jeszcze przepisów prawa, to do wychodka. Antysemita i ksenofob powinien w Polsce, tak jak było przez chwilę po Sierpniu 1980 roku, wstydzić się, że jest antysemitą i ksenofobem. Bać się, że ktoś jego antysemityzm i ksenofobię rozpozna. Inaczej utoniemy w kloace, a jesteśmy do tego na najlepszej drodze. Możemy się spierać – i będziemy się spierać – o mnóstwo spraw, ale w tej jednej musimy naprawdę zbudować ponadpartyjny i ponadświatopoglądowy sojusz ludzi przyzwoitych. Przestać przymykać oczy na łajdaków, a tym bardziej przestać ich kokietować. W kraju, na którego terenie dokonał się Holokaust, jednoznaczna wrogość do antysemityzmu, bez żadnych „ale”, jest miarą minimalnej przyzwoitości, bez tego przestaje się być człowiekiem, któremu wolno podawać rękę.
Mam nadzieję, że tym razem prokuratura – zawiadomiona w sprawie tekstu w internetowej „Gazecie Warszawskiej” – nie powoła się na wolność słowa, jak w przypadku byłego ks. Międlara, i zrobi to, do czego jest powołana, czyli przystąpi do ścigania sprawców.
(foto: fragment ilustracji ze strony pzwl.pl)