(zdjęcie pochodzi ze strony diagnostykarozwojudziecka.blogspot.com)
Kiedy ostatni raz się Państwo bawili? Przy czym nie myślę o imprezowaniu, ani nawet o grach towarzyskich (czy, tym bardziej, o pasjansach, stylowo oldskulowych, ale przecież mających całkiem współczesną funkcję zabijania czasu), lecz o zabawie. – To znaczy o czym? – wydaje mi się, że słyszę pytanie.
Powinienem sięgnąć teraz za siebie na półkę po „Homo ludens” Johanna Huyzingi, ale spróbuję się powściągnąć, bo chodzi o doświadczenie zbyt codzienne i oczywiste, żeby trzeba było dochodzić do niego okrężną drogą przez książki. Otóż mam wrażenie, że w tym, co robimy w życiu, stosunkowo łatwo rozróżnić trzy sfery: pracy, wypoczynku oraz zabawy. Przy czym – od razu się zwierzę z przerażającego podejrzenia – dorośli ludzie zazwyczaj ograniczają się do pierwszych dwóch, zabawę zostawiając dzieciom. A przynajmniej udają, że tak robią.
Specyfiką pracy jest to, że stanowi ona zajęcie POŻYTECZNE. Oczywiście, pracować możemy z wielu rozmaitych powodów: niektórzy z nas, szczęściarze, lubią swoją pracę. Inni pracują, żeby mieć za co żyć. Ale wydaje mi się charakterystyczne, że kiedy tamte motywacje zawodzą – kiedy to, co robimy, nie sprawia nam przyjemności, albo/i zarobki przynosi niesatysfakcjonujące – zostaje zawsze przekonanie, że „ktoś to musi robić”, czyli że czynność ma utylitarny sens, bez nas coś by się zawaliło. I odwrotnie: nawet jeśli z pracy mamy jakieś tam dochody, sama zaś praca nie jest przykra, ale nie potrafimy się pozbyć poczucia, że nasz wysiłek nikomu się do niczego przydaje, że trwonimy czas i siły bez pożytku dla kogokolwiek, frustracja nasza jest ogromna.
Z kolei ideał wypoczynku to NICNIEROBIENIE, przy czym, żeby nie doszło do deprywacji sensorycznej, wypełniamy je jakimiś nieangażującymi czynnościami, od oglądania telewizji bądź surfowania po internecie, przez imprezowanie z przyjaciółmi, po piesze wycieczki albo układanie puzzli. Skądinąd wszystko przyjemne i dla zdrowia psychicznego konieczne, ani słowa.
Zabawa jest jednak czymś innym. Przypomina pracę: nie polega na leżeniu do góry brzuchem, ani nawet na spacerach. Z drugiej strony nie płynie z niej żaden określony pożytek. Sugerowanie, że owszem, psuje zabawę. Zabawa ma być bezinteresowna, nieutylitarna. Jest spędzaniem czasu na czymś, co lubimy robić i co poniekąd, jak praca, przynosi jakiś efekt, ale ZBĘDNY. Ot, choćby klejenie plastikowych modeli samolotów, czemu przez lata oddawał się mój ojciec.
Znamienne, że przywołałem ojca, nie mógłbym natomiast posłużyć się przykładem mamy. Sądzę bowiem, że płci – pewnie nie bez wyjątku, ale w statystycznie uchwytny sposób – mają do zabawy odmienny stosunek. Nie, żadnych seksistowskich bredni. To czysty gender.
Dziewczynki są w naszej kulturze wychowywane w poczuciu winy. Swoje istnienie – podpowiada im się – muszą jakoś usprawiedliwić, tym mianowicie, że będą pożyteczne. Im jestem starszy, tym bardziej uderza mnie, jak w efekcie straszliwie wypełniony jest dzień kobiety. Wiele z nich (chciałem napisać, że większość, ale jednak powinienem mieć wtedy do dyspozycji jakieś empiryczne dane, a nie tylko swoją intuicję) wraca z pracy i krząta się, póki całkiem nie opadnie z sił. Popularny stereotyp sugeruje, że dzieje się tak w wyniku lenistwa mężczyzn. Nie lekceważę go, ale jako pan w późno średnim wieku sprawdziłem wielokrotnie, że zaangażowanie mężczyzny w sprawy wspólnego przecież gospodarstwa niewiele zmienia.
Nie zamierzam w ten sposób robić alibi leniom, więc zaraz zaznaczam oczywistość: ani chodzenie po zakupy, ani gotowanie, sprzątanie, pranie ani prasowanie nie wiąże się z pierwszorzędnymi cechami płciowymi i każdy może je opanować. Żeniąc się, nie kupujemy sobie niewolnicy, tylko tworzymy z drugim człowiekiem wspólnotę, w którą po równo wypada zainwestować czas i energię. Niemniej dość często, by podejrzewać regułę, widzi się następującą sytuację: kiedy wszystko, co było danego dnia naprawdę do zrobienia, zostało już zrobione, kobieta postanawia zrobić coś awansem (twierdząc, że nazajutrz będzie mniej pracy, ale przecież wtedy zrobi coś awansem na pojutrze) – chyba, że jest już tak zmęczona, żeby móc już tylko zadrzemać przed telewizorem. Niejeden zaś mężczyzna w tych okolicznościach bez wyrzutów sumienia zajmie się… no właśnie, zabawą. Nota bene irytując tym często swoją partnerkę – choć ta nie musi tego okazywać, ani nawet przyznawać się do swej irytacji sama przed sobą. Spotkałem zresztą w życiu kilka kobiet, które mniej lub bardziej świadomie niszczyły swoim facetom warsztaty ich zabaw („jak długo to tu będzie leżeć?”), albo racjonalnie, to znaczy bezlitośnie, wyrzucały owoce tych zabaw do śmieci („na tych samochodzikach to tylko kurz się zbiera!”). A popularnego wśród pań stereotypu, że mężczyźni to w gruncie rzeczy duże dzieci, oraz protekcjonalnych uśmiechów na temat męskich hobby trudno nie tłumaczyć tym, że ironiczny żart jest cywilizowaną formą symbolicznej przemocy.
Dlatego właśnie, jeśli istnieje jeszcze w naszej kulturze homo ludens, to – przeważnie, nie bez wyjątków – jest nim mężczyzna, w czym zresztą przejawia się jego zdrowy instynkt, nieprzetrącony w okresie socjalizacji domaganiem się, żeby usprawiedliwił swoje istnienie jakąś pożyteczną działalnością. Jeśli ten instynkt się przejawia, bo jako się rzekło, nieraz czas wolny wykorzystujemy jedynie na wypoczynek. Tymczasem zabawa to odpowiedź na niewygasłą (oby) potrzebę twórczości. Podobieństwa między sztuką a zabawą wydają mi się uderzające; nie wiem tylko, która pochodzi od której. Nie ma w tym żadnego deprecjonowania sztuki jako działalności śmiertelnie poważnej: wystarczy przyjrzeć się bawiącemu się dziecku, żeby się dowiedzieć, że także zabawa udaje się pod warunkiem, by zaangażować się w nią serio. Na miarę kilkulatka powodzenie lub porażka w zabawie są źródłem prawdziwych radości lub rozpaczy. Tak jak w przypadku artystów. I, bądźmy szczerzy, podobnie jak w przypadku właścicieli kolekcji plastikowych okręcików, domorosłych zegarmistrzów, pokątnych rysowników, ornitologów-amatorów, zbieraczy fotografii startujących samolotów, hodowców wciąż-usychających-azalii oraz stolarzy po godzinach. No dobrze, tym ostatnim wiedzie się lepiej, niż pozostałym, bo ich zajęcie ma przynajmniej pozory użyteczności.
Więc – kiedy ostatni raz się Państwo bawili? Bo ja wczoraj wieczorem, montując nikomu niepotrzebną trzyminutową suitę z dźwięków, nagranych w Kołobrzegu. A także dziś rano, dogrywając do znalezionych w internecie wersji karaoke napisane przez siebie polskie teksty przebojów Joe Dassina (poczekałem, aż Ukochana wyszła, choć nie z powodów wyżej wyłożonych, tylko że swoich śpiewów sam się cokolwiek krępuję). W końcu ciągle jeszcze mam wakacje. To jest, chciałem powiedzieć, urlop – wakacje mają przecież jedynie dzieci…