Niedawno mignęła mi gdzieś wiadomość, że w Europie rozpoczęły się prace nad prawem określającym zakres odpowiedzialności… robotów. Wprawdzie, jak zrozumiałem, chodzi o to, żeby było wiadomo, czy jeśli urządzenie podejmujące samodzielnie decyzje zrobi coś złego, to odpowiada za nie jego użytkownik, czy producent – więc nie rozważa się skazywania na więzienie lub demontaż robota samego – ale i tak poczułem się znowu jak nastoletni czytelnik powieści science-fiction z lat 70., który tak się zanurzył w lekturę, że aż został przez nią fizycznie wciągnięty do wewnątrz.

Najprościej byłoby w tych okolicznościach przyjąć rolę dziadka, opowiadającego, jak to drzewiej bywało. W ubiegłym tygodniu wysłałem wydawcy powieść, która rozgrywa się częściowo w połowie lat 70., a częściowo w 1969 roku, i rekonstruowanie ówczesnego świata było z tego punktu widzenia mocnym przeżyciem. Ale nie trzeba wcale się cofać aż tak bardzo, żeby doświadczyć „szoku przyszłości”. To w ciągu ostatnich dwudziestu lat nasze życie uległo metamorfozie.

Pokornie przyznaję, że w oswajaniu nowych możliwości byłem maruderem, może nawet dźwigałem na plecach tablicę KONIEC WYŚCIGU. Myślę zwłaszcza o założeniu konta e-mailowego, strach wyznać, w 1999 roku. Zdawałem sobie wtedy sprawę, że to już absolutna konieczność: redakcje nie chciały dłużej pracować z facetem, który przynosił teksty osobiście. Niebawem śp. Dorota Terakowska namówiła mnie do stworzenia własnej strony www, a ja zabrałem się do tego, nie bardzo pewny, do czego mi to potrzebne. Na podobnej zasadzie, tylko jeszcze bardziej, uruchomiłem w końcu swój profil na facebooku: głównie z ciekawości, jakiej swojej potrzeby NIE WIDZĘ, skoro tylu ludzi wokół mnie korzysta z FB, a ja ciągle nie.

Za każdym razem okazywało się, że jakkolwiek oczywiście można żyć bez strony www czy bez profilu na facebooku, jednak nowe narzędzia nie są bezużyteczne. Wiem oczywiście o patologiach sieci, od komputerowych uzależnień, po co najmniej dwuznaczne reguły, narzucane użytkownikom przez Marka Zuckerberga, nie mówiąc o skłaniających do lekkiej paranoi algorytmach Google’a. Kiedy kilka dni temu rzuciłem żartem w rozmowie ze znajomymi (w realu, nie w sieci), że w ramach kontestowania Trumpa powinienem może zmienić swojego Chevroleta (skądinąd koreańskiego…) na jakiś samochód z Europy albo z Japonii , po czym nazajutrz zostałem zasypany spamem reklamującym Peugeoty i Toyoty, trwanie przy wierze w przypadkowość tego faktu wymagało ode mnie pewnej siły charakteru. Więc nie wątpię, że e-świat niesie zagrożenia. Tyle, że świat realny nie jest (nie był?) pod tym względem lepszy. Nożem też można albo ukroić chleb, albo zabić. Narzędzia są niewinne, winni jesteśmy zawsze my.

Tymczasem jednak te nowe możliwości jakby otwierają nowe przestrzenie, nowe światy, do których możemy się wprowadzić lub nie. Jacyś ludzie je przecież oswajają, urządzają; czemu do nich nie dołączyć? Twitter, Snapchat i Instagram to nie mój język, nie ma szans: ja jestem gaduła, filmy do 10 sekund, wypowiedzi do 140 znaków powodują u mnie rodzaj lingwistycznej klaustrofobii. Skądinąd nie bardzo wierzę w masowy wysyp aforystów, ale widocznie ludzkość jest bardziej utalentowana, niż mi się zdawało. Natomiast ostatnio odkrywam – znów mocno spóźniony w stosunku do ludzi młodszych od siebie, ale chyba nieostatni wśród rówieśników – możliwości filmowania i montowania na zestawie smartfon+laptop. W sytuacji, w której media instytucjonalne (przede wszystkim śp. media publiczne, ale przecież nie tylko) albo z nas rezygnują, albo umieszczają w nieobliczalnych zupełnie kontekstach, fakt, że coś Państwu pokażę u siebie, na blogu, albo na kanale youtube, o którego zawartości sam od początku do końca decyduję, wydaje mi się silnie uzdrawiający sytuację.

Musimy zacząć mówić do siebie nawzajem. Po cichu. Na stronie (na stronie www, ale i, jak to się ujmowało dawniej z francuska, à part). Za pomocą prywatnego mikroradyjka. Prywatnej minitelewizyjki. Gdy na głównych traktach rozpanoszyło się szaleństwo, tu może być nisza, żeby rozmawiać. I dość niespodziewanie to właśnie elektronika (i, pamiętam, pamiętam, wielkie korporacje, które za nią zwykle stoją) stwarza nam możliwości takiej międzyludzkiej, humanistycznej… kontrabandyjki. Prywatnej ścieżki w dżungli, po której grasują Globalizacja, Kapitał, Ideologie, Dyktatury i Dyktaturki (wszystkie wstrętne, a te ostatnie uciążliwe, jak gzy).

(A ten obrazek na samej górze sprzed prawie 50 lat, sam nie wiem, co miał przedstawiać: humanoidalną rakietę? Superrobota? Fakt, że człowiek do niego za chwilę wejdzie, wygląda na bezwiedne prorokowanie sześciolatka, który nosił moje imię).

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes