Jeszcze nie wiem, co wyniknie z meczu Polska-Kolumbia 24 czerwca. Podejrzewam, że nic (wyobraziłem sobie zmobilizowaną drużynę, która robi Kolumbii to, co Meksyk zrobił Niemcom, ale kiedy usłyszałem, że spotkanie będzie rozgrywane w upale, to mi przeszło). Ale nie mądrzę się; starczy tych domorosłych specjalistów od futbolu w naszym kraju.

Wolę opowiedzieć scenę, która ludzi, urodzonych znacznie później ode mnie, ma prawo rozdrażnić. Ale coś za coś; na co dzień to przecież ja Wam zazdroszczę.

Miałem dwanaście lat. Był 30 czerwca, niedziela. Poszliśmy gdzieś całą rodziną: moi rodzice, siostra i ja. Na jakiś spacer? Do kogoś z wizytą? Na warszawskiej Ochocie, w każdym razie. Było gorąco, zbierało się na burzę, a myśmy czekali na Placu Narutowicza na autobus linii 184, którym zamierzaliśmy wrócić do domu. Sprawa była gardłowa: o pełnej godzinie rozpoczynał się mecz Polska-Jugosławia. Tymczasem autobus wypadł z kursu, a potem jeszcze jeden. Na pętli na placu Narutowicza zgromadził się tłum. WSZYSCY chcieli zdążyć na transmisję. A 184 jak nie było, tak nie było…

Mieliśmy za sobą zdziwienie wygraną z Argentyną 3:2, podszytą zakłopotaniem radość z powodu 7:0 z Haiti, euforyczny zachwyt po 2:1 z Włochami, ulgę po 1: 0 wymęczonym ze Szwecją. Widzieliśmy polską reprezentację grającą skutecznie i pięknie (no dobrze, ze Szwedami pięknie nie było, ale kiedyś musiał przyjść kryzys). Zastanawialiśmy się, gdzie jest kres tej bajki. Gdyby udało się pokonać Jugosłowian, trzeba by jeszcze tylko wygrać z gospodarzami mistrzostw, Niemcami i wtedy… Polska trafiłaby do finału. Prawdopodobnie z Brazylią. Albo z Holandią.

Autobus wreszcie przyjechał. W żaden inny dzień nie zabrałby tych wszystkich pasażerów. Ale ludzie rozumieli swoją wspólną potrzebę. Więc, jak nigdy w Warszawie, upychali się, siadali sobie na kolanach, wystawiali rozmaite części ciała przez okna dla zaoszczędzenia miejsca dla bliźnich stojących wciąż na zewnątrz, i prosili kierowcę, żeby przymknął oczy na przepisy bezpieczeństwa. Wszystko – tak to pamiętam – w konwencji sympatycznych żartów. Ruszyliśmy, czując fizyczne zespolenie, ciało przy ciele, wokół rozgrzana blacha karoserii Jelcza, pod nami stękanie resorów. Jazda odbywała się w żółwim tempie; kierowca musiał mieć duszę na ramieniu, że na byle zakręcie całą ta wypełniona ludzkim mięsem puszka wygruzi mu się na chodnik. Ale zdążyliśmy: wpadliśmy do domu, Tata włączył telewizor, rodzice nawet nie domagali się ode mnie ani od siostry umycia rąk, bo Jan Ciszewski już mówił. Sekundę później rozległ się pierwszy gwizdek sędziego.

Było upalne popołudnie. Słońce położyło na ścianie pokoju jasną plamę we wzorki z firanek. Polacy wygrali 2:1. Trwał czas upojenia urodą polskiej piłki, upojenia, któremu (tak to przynajmniej widziałem jako dzieciak) poddawali się wtedy wszyscy.

Nie wiedzieliśmy jeszcze, że następny mecz Polska przegra – bardziej z deszczem, niż z Niemcami. Ale potem jeszcze pokona Brazylię. „Hasta maňana” śpiewała Abba. Wierzyło się w cud gospodarczy Edwarda Gierka. Iluzja raju kwitła w najlepsze. Na nic innego na tym świecie liczyć nie sposób…

(ilustracja ze strony copadomundo.uol.com.br)

Udostępnij


O mnie



  • Ten 1974 to był bardzo ciekawy rok, choć niby nic w wymiarze historycznym wtedy się nie zadziało. Bardzo chętnie przeczytałbym kronikę roku 1974. Taką, która dzień po dniu przypominałaby, co się wtedy zdarzyło. Jaka była pogoda, o czym pisała prasa, co pokazywała telewizja, jakie piosenki nadawało radio, co grano w kinach, co notowali pisarze w swoich dziennikach, a o czym ludzie pisali w listach. W „Kulturze polskiej po Jałcie. Kronika lat 1944-81” Marty Fik rok 1974 nie należy do szczególnie obfitych w wydarzenia kulturalne. Zdumiewa mnie to, ponieważ jeśli spojrzy się na listę premier teatralnych tylko z pierwszej połowy tamtego roku, to dech zapiera. Proszę zobaczyć:
    12 I – „Noc listopadowa” Wyspiańskiego w reż. Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze.
    8 II – „Balladyna” Słowackiego w reż. Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym.
    27 III – „Bloomusalem” wg Ulissesa Joyce’a w reż. Jerzego Grzegorzewskiego na Scenie Atelier przy Teatrze Ateneum w Warszawie.
    5 IV – „Ślub” Gombrowicza w reż. Jerzego Jarockiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (prapremiera w teatrze zawodowym).
    26 IV – „Dante” wg „Boskiej komedii” w inscenizacji Józefa Szajny w Teatrze Studio w Warszawie.
    30 V – „Wyzwolenie” Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze w Krakowie.
    Sześć takich przedstawień w pięć miesięcy. Jak to się teraz mówi: petarda. Wszystkie przeszły do historii. Dobrze byłoby poczytać ówczesne recenzje, czy krytycy mieli świadomość, czego byli świadkami. A może jak zwykle marudzili, że owszem, parę dobrych premier, ale generalnie sezon słaby.
    To się działo w teatrze roku pamiętnego 1974. Wtedy również ukazał się „Pan Cogito” Herberta, „Ogrody” Iwaszkiewicza, „Kronika wypadków miłosnych” Konwickiego, „W rytmie słońca” Kozioł, „Świat nieprzedstawiony” Kornhausera i Zagajewskiego, „Sylwetki polityczne XIX wieku” Karpińskiego i Króla oraz trzeci tom „Końca świata szwoleżerów (Rewolucja w Warszawie)” Brandysa. Odbył się też I Festiwal Filmów Fabularnych w Gdańsku. Grand Prix otrzymał „Potop”, a nagrodę specjalną „Iluminacja” Zanussiego. Na XII Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu nagrodzono takie piosenki, jak: „Tyle słońca w całym mieście” w wykonaniu Anny Jantar, „Zabrałaś mi lato” Romana Gerczaka, „Radość o poranku” Grupy I i „Gdzie ci mężczyźni” Danuty Rinn. W Teatrze Telewizji odbyły się premiery m.in.: „Trzech sióstr” w reżyserii Aleksandra Bardiniego z debiutującymi Krystyną Jandą, Joanną Szczepkowską i Ewą Ziętek, „Heddy Gabler” w reż. Jana Świderskiego z Aleksandrą Śląską, „Romeo i Julii” w reżyserii Jerzego Gruzy z Bożeną Adamkówną i Krzysztofem Kolbergerem w rolach tytułowych (wszystkie trzy spektakle pokazano właściwie w odstępie jednego miesiąca).
    Edward Gierek roztaczał wizje Polski, która rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. To był rok obchodów XXX-lecia Polski Ludowej, uświetnionych oddaniem do użytku m.in. Trasy Łazienkowskiej. Budował ją, jak wiadomo, inżynier Karwowski w pierwszej serii „Czterdziestolatka”. W 1974 roku chyba nikogo nie posadzono z powodów politycznych, z więzienia wyszli bracia Czumowie i Stefan Niesiołowski. Ministrem kultury został Józef Tejchma.
    Ale najważniejszy był srebrny medal naszej drużyny na WM74.

  • @ Wojciech Majcherek
    Fascynujące zestawienie! Nie bez satysfakcji stwierdzam, że np. w teatrze udało mi się dziecięciem będąc zobaczyć „Noc listopadową”, „Wyzwolenie”, a nieco później „Dantego” (spektakl już schodził z afisza, a dalej był niezwykły); że pamiętam „Romeo i Julię” w Teatrze TV, a „Trzy siostry” obejrzałem po latach; o książkach i „Iluminacji” – jednym z najważniejszych filmów w moim życiu, acz obejrzanym jakieś dwa lata później – już nawet nie wspomnę. Nie zdawałem sobie sprawy z tej czasowej równoczesności. Annus mirabibilis!
    Serdeczności –
    JS

  • I teatr dla dzieci Jana Wilkowskiego…

  • A teraz, gdy piszę tą wiadomość w Trójce „leci” książka Katarzyny Nosowskiej i słuchanie powoduje większe moje cierpienia niż oglądanie gry reprezentacji Polski w piłce nożnej na MŚ2018.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes