A jeśli przyroda wmontowała w nasz gatunek mechanizm homeostazy, rodzaj mechanizmu samolikwidacyjnego, aktywizującego się w chwili, gdy ludzi w jakimś regionie świata robi się za dużo? Trochę tak, jak przeczuwał Malthus?
A jeśli ten mechanizm, uruchamiając się, daje subiektywne uczucie znudzenia spokojem, mężczyznom podpowiada marzenia o wojnie, a kobietom jeśli nie podobne marzenia, to przynajmniej poczucie krzywdy, która domaga się rewanżu? Albo, nieco subtelniej, wyłącza całym grupom ludzi zdolność przewidywania konsekwencji własnych decyzji i samooceny, a też umiejętność empatii, kojarzenia skutków i przyczyn, rozpoznawania na najprostszym poziomie dobra i zła, zwiększa zaś skłonność do zachowań ryzykanckich?
I co, jeśli znajdując się na obrzeżu, ale jednak wewnątrz obszaru, gdzie włączył się ten mechanizm, właśnie dlatego nie umiemy sobie poradzić z atakującym nas z wielu stron trywialnym głuptactwem, że jest ono w istocie czymś znacznie poważniejszym, a mianowicie produktem ubocznym potężnej siły przyrody, siły tak potężnej, że właściwie należałoby jej przypisać status metafizyczny? Czyli dlatego rozlewający się absurd nas paraliżuje, że przez kogoś, o kim lekceważąco myślimy, że to po prostu nieudacznik, frustrat, albo trywialny idiota, przemawia coś większego od nas? Coś, czego religijnym imieniem jest Diabeł – ten, który dzieli, Książę tego świata?
Co, jeśli nie izolowanymi przypadkami, zbieraniną drobnych nonsensów, ale spójnymi konsekwencjami jednego wielkiego mechanizmu, są takie fakty, jak (przykładowo):
– alternatywa, przed którą stoją obecnie Amerykanie, że na czele ich wielkiego państwa stanie albo nieokrzesany, szowinistyczny przygłup, albo kobieta, którą co najmniej można podejrzewać o nieodpowiedzialność (sprawa e-maili) oraz, wyrażając się łagodnie, elastyczne pojęcie moralności (niejasności finansowe) – w każdym razie nikt, kogo można by posądzać o posiadanie cech potrzebnych na tym stanowisku;
– Brexit, dla którego przecież, patrząc na problem racjonalnie, nie ma żadnych ekonomicznych, społecznych czy politycznych argumentów;
– gotowość społeczeństw europejskich, naszego nie wyłączając, do ożywiania jednej z dwóch najbardziej skompromitowanych w XX wieku idei politycznych, a mianowicie nacjonalizmu, łącznie z jego najwstrętniejszą składową, czyli antysemityzmem, choć po Holokauście wydawałoby się to nieprawdopodobne;
– akceptacja wielu rozumnych (zdawałoby się) Polaków dla sytuacji, w której za wojskowe bezpieczeństwo kraju odpowiada człowiek, którego działania z punktu widzenia zdroworozsądkowej (więc zawodnej, przyznaję) normy psychicznej muszą budzić co najmniej zdziwienie;
– aprobata niemałej części naszego społeczeństwa dla przywódcy partii, którego osobista tragedia zintensyfikowała wspominane przez wielu jego znajomych sprzed lat cechy, takie jak mitomania, intryganctwo, skrajna podejrzliwość, mniejsze niż u innych zdolności adaptowania się do zmieniających się warunków cywilizacyjnych i tak dalej;
– pozbawiony jakichkolwiek racjonalnych podstaw lęk przed imigrantami, prowadzący m.in. do wyrażania w internecie radości z powodu śmierci arabskich uchodźców w wodach Morza Śródziemnego (gdybym nie widział tych wpisów naocznie, nie uwierzyłbym), radości tak jawnie niezgodnej z chrześcijaństwem, którego zasady jakoby prawie wszyscy w Polsce podzielamy;
– równie szokujące już nawet nie z punktu widzenia chrześcijaństwa, ale fundamentów solidaryzmu społecznego, publiczne narzekanie wielu ludzi, że efektem programu 500+ jest hałas w ich ulubionych miejscach wypoczynku (samo zniecierpliwienie tłumem rozumiem; ale zadziwia mnie brak co najmniej tej świadomości, że publiczna deklaracja tego rodzaju jest prezentem dla partii rządzącej, której jakoby nie lubią, zuchwałym przyznaniem się do społecznego egoizmu, skoro nowoprzybyli wielu poprzednich sezonów nie spędzili doprawdy na Hawajach, które im się teraz znudziły);
– wciąż w Polsce: gwałtowna fala awansów ludzi niekompetentnych, źle wykształconych, pozbawionych szerszych horyzontów, „miernych ale wiernych”, których działania w ciągu ostatniego roku już przyniosły łatwe do oceny skutki, a mimo to niemało wykształconych i inteligentnych, zdawałoby się, ludzi wciąż stara się o usprawiedliwienie i uzasadnienie tej fali, nawet jeśli muszą w tym celu brutalnie przekręcać oczywiste fakty;
– lekkomyślna, a nawet radosna aprobata znaczącej części polskiego społeczeństwa dla niszczenia tego wszystkiego, co udało nam się osiągnąć przez ostatnie ćwierć wieku, w tym dobrych stosunków z Ukrainą, choć nie sposób przeczyć, że ponowne skłócenie się z nią to prezent dla imperializmu rosyjskiego, który niby tak dobrze poznaliśmy przez ostatnie dwa stulecia, a teraz nagle zapomnieliśmy o nim i leziemy w orbitę wpływów Putina pod surrealistycznym w tym kontekście hasłem „Polska wstaje z kolan”;
– frenetyczny entuzjazm wielu moich rodaków dla nazywania grafomanów artystami, a artystów grafomanami, bohaterów łajdakami, a tchórzy i koniunkturalistów bohaterami, ludzi aż śmiesznych w swoim nieudacznictwie fachowcami, a fachowców – łobuzami których wreszcie „oderwano od koryta”;
– i tak dalej?
Krótko mówiąc: co, jeśli znacząca część Polaków, razem ze znaczącą częścią pozostałych ludów Europy i Ameryki Północnej po prostu zwariowała, bo zbyt długo trwał w tej części świata względny pokój i relatywnie wysoka stopa życiowa (także w regionach, o których słusznie, ale jedynie z punktu widzenia realiów europejskich, mówiliśmy, że są regionami strukturalnej biedy)?
Zadaję to pytanie nie w konwencji pytania retorycznego (że niby wiem, że właśnie tak się rzeczy mają), tylko zwierzając się z niepokoju, który w ostatnich tygodniach zaczął mnie nawiedzać wieczorami. Czy gdyby naprawdę tak było, to mamy jeszcze cokolwiek do zrobienia, poza czekaniem, aż ten wrzód pęknie, a raczej: aż się ta apokalipsa dokona?
-
Wracam do tego wpisu, bo – chociaż, nie do wiary, to już sprzed dwóch lat – choć pierwotnie przeczytany bez komentarza (tu pojawia się niepokój, iż brak komentarzy to efekt poczucia u innych Współczytelników, że coś jest na rzeczy, ale brak pomysłów, co z tym zrobić), „nawiedza” mnie co jakiś czas.
Społeczna homeostaza… Oby nie, mógłbym rzecz (i chyba coś w tym stylu pomyślałem, czytając wpis po raz pierwszy), miło tak ponurą hipotezę odrzucić, w końcu – pod wieloma względami – kondycja człowieka jest lepsza, niż było to 50, 100, 200, etc. lat temu… Jednak, niepokój wraca i pozostaje.
Podobnie jak Gospodarza, nie daje mi spokoju przeczucie – swoista intuicja (wynikowa inteligencji [jaka by ona nie była], doświadczenia życiowego, świadomych i podświadomych obserwacji), iż „coś się szykuje”, że ze społeczeństwem zachodnim „coś jest nie tak” w stopniu, który zaczyna uniemożliwiać łagodne rozejście się problemu po kościach.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, iż nie jest to biologiczny, „większy niż życie” mechanizm, w stylu wspominanej społecznej homeostazy – a jedynie efekt monstrualnej i niejako uwolnionej głupoty, małości, hipokryzji… Może nie mniej destruktywnej w swoich skutkach ale jednak – w przeciwieństwie do postulowanej „siły natury”, na którą nie ma rady i która nie pozostawia Nadziei – zostawiającej furtkę, drobne światełko szansy.