Nie pamiętam, po co wtedy poszedłem w sobotę na polonistykę – niewątpliwie do czytelni, ale w jakiej sprawie? Sprawa przegrała z pierwszym publicznym pokazem nowego sprzętu, który zakupił wydział, a mianowicie magnetowidu; a taśmę, czy też raczej serię taśm, które magnetowid miał odtwarzać tego przedpołudnia, wypełniało pirackie nagranie koncertów Live Aid: na Wembley i na stadionie JFK w Filadelfii.
Nie oglądałem tego od początku, więc widocznie TROCHĘ poczytałem, ale widząc, jak pustoszeje czytelnia, poszedłem za mądrością zbiorową. I dzięki temu zdążyłem na występ Micka Jaggera, na ten moment, gdy zawołał „Where is Tina?!” i obok niego pojawił się żywioł.
Wkrótce jeszcze TVP nadała, na Boże Narodzenie mam wrażenie, koncert Tiny z trasy promującej jej płytę „Private Dancer” – to był chyba rok 1985 – i od tej pory na kilka lat stałem się zagorzałym miłośnikiem „podkasanej Murzynicy”, jak ją nazywała moja zgorszona mama. Kupiłem nawet plakat Tiny (chyba ostatni plakat, jaki kupiłem w życiu) i powiesiłem sobie na ścianie regału nad łóżkiem.
Mówiło się o niej „babcia Turner”, bo rockandrollowy come back tuż przed pięćdziesiątką wydawał się czymś zdumiewającym. Powoli odsłaniała się jej dramatyczna historia, lata spędzone w rewiach Las Vegas i wielki powrót. Nie miała przecież „urodziwego” głosu, do choreografii scenicznej od pewnego momentu można było mieć zastrzeżenia, lata rewii odcisnął się w jej strojach. Ale ogień, z jakim śpiewała, wiarygodność dramatycznych interpretacji, a zarazem radosny uśmiech, którym obdarowywała słuchaczy – robiły z niej zjawisko artystyczne, a zarazem budowały więź z nią. Babcia, nie babcia, zawsze myślałem o niej „Tina”, jak o starszej koleżance, wybitnej i sympatycznej jednocześnie. I pokazującej, że sex-appeal doprawdy nie wiąże się z metryką (albo właśnie wiąże się, tylko na odwrót, niż o tym myślą młodziaki).
Jej piosenki towarzyszyły mojemu pierwszemu małżeństwu, wizytom u Tadeusza Komendanta, pierwszym wyjazdom do Francji. Słuchałem ich w pakiecie z „Nothing Like the Sun” Stinga, „Victoria Land” Cocteau Twins i Sade – taka była moja muzyka późnych lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Żegnam się dzisiaj z Tiną ze smutkiem i czułością. Jak słusznie prawi w Radiu Nowy Świat Michał Nogaś, mieliśmy szczęście żyć w czasach, gdy powstawały jej największe nagrania. Coraz więcej moich idoli sprzed lat gra i śpiewa zupełnie Gdzie Indziej, pora przywyknąć, choć opór duszy niemały.