Odczekałem falę INBY (nie pierwszej i nie ostatniej) i z czegoś się zwierzę prawie poza tamtym kontekstem. Mianowicie: z rosnącego nie od wczoraj dystansu do idei absolutnej szczerości.
Nie będzie to dzisiaj zdanie popularne, ale w tradycji Kościoła katolickiego można niekiedy znaleźć pewną mądrość. Otóż nie bez powodu spowiedź powszechna (a więc wypowiadana publicznie) ma charakter zbiorowy i rytualny: zebrani wygłaszają wspólnie ustalony w liturgii tekst, a nie informują się nawzajem szczegółowo o swoich grzechach. Natomiast rachunek sumienia odbywa się przed samym sobą, a potem dochodzi do spowiedzi usznej, czyli zdajemy sprawę z tego, co zrobiliśmy złego, jednej osobie, związanej zresztą tajemnicą pod najpoważniejszymi karami, przewidzianymi przez prawo kanoniczne.
Wyższość tego obyczaju nad pomysłem, żeby o swoich złych czynach wywalić dostępny w internecie artykuł, polega na kilku kwestiach.
Po pierwsze, kiedy rzecz odbywa się publicznie, pojawia się pytanie o to, jaki jest jej cel. Pytanie to brzmi okrutnie, ale trudno go uniknąć. Chodzi o zrzucenie z siebie poczucia winy? Jeśli tak, to NA KOGO? A może chodzi, co w niedawnym przypadku sporo osób sugerowało, o uprzedzenie spodziewanych zarzutów? Czy wreszcie o zadośćuczynienie ofiarom? Ale jeśli tak, to w jaki, u licha, sposób miałoby to zadziałać?!
Po drugie, kiedy robi się to publicznie, a zwłaszcza w internecie, prowokuje się masę ludzi do komentarzy. Jak powszechnie wiadomo, im więcej takich głosów, tym większe prawdopodobieństwo, że spora część z nich to będą wypowiedzi nienawistne lub/i niedorzeczne. Robi się z tego niesmaczny spektakl medialny, w którym raczej wcześniej niż później zniknie powaga sprawy. (Nie do końca absurdalne podejrzenie: może właśnie o to chodziło?)
Po trzecie, kiedy się tę publiczną spowiedź robi na piśmie, pojawia się błyskawicznie niebezpieczeństwo, że uwiedzie nas styl. Każdy, kto pisuje teksty zawodowo wie, że istnieje coś takiego, jak nasz indywidualny rytm zdania, pociąg do takich a nie innych epitetów, metafor, porównań… I jeśli dorzucam coś do zdania, żeby lepiej wyglądało, przestaję sam być pewien, gdzie kończy się moja szczerość, a zaczyna kreacja. Tekst, choćby publicystyczny, staje się po ukończeniu także faktem… estetycznym. Kiedy mówimy o ważnych sprawach, kiedy – w konfesjonale, w gabinecie terapeutycznym, czy w intymnej rozmowie z przyjacielem – zwierzamy się z uczynionego zła, nie uprawiamy raczej krasomówstwa. I trudno sobie wyobrazić, że na podobne zwierzenie słuchacz zareaguje okrzykiem w stylu: „Ależ to pięknie powiedziałeś”. Tymczasem czytelnik będzie miał skłonność do takiej oceny. Wydaje mi się, że autor również. A nie o to w spowiedzi chodzi.
Po czwarte wreszcie: takim tekstem dokonuje się jednak gwałtu na czytelniku. Ja akurat artykuł, który mnie do tych myśli sprowokował, przeczytałem, wiedząc już mniej więcej, o czym będzie mowa, a „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Ale czytelnik wyobrażony (i pewna liczba czytelników realnych) obrywa informacjami, których sobie wcale nie życzył.
Kiedy idę do fryzjera, nie interesuje mnie, czy pani fryzjerka zrobiła coś złego, żeby uzyskać lokal na swoje usługi – interesuje mnie jedynie, żeby mnie fachowo ostrzygła. Kiedy zamieniam zdawkowe uprzejmości z panem, który zamiata podwórko, nie ciekawią mnie losy jego życia, tylko stan jego miotły (żadnych klasistowskich fochów – nie tak wiele jest prac do tego stopnia oczywiście potrzebnych!). I nawzajem: prowadząc lekcje nie opowiadam uczniom, że na przykład pokłóciłem się z przyjacielem, albo że jadąc do szkoły przejechałem kaczkę, która w złym momencie postanowiła przemaszerować przez jezdnie Wisłostrady (oba przykłady zmyślone). Społeczeństwo jest na szczęście tak urządzone, że kontaktujemy się ze sobą w ramach pewnego przedstawienia, grając w nim określone role. Nie ma żadnego powodu, żeby wyjmować spod tej zasady reporterów, nauczycieli, dziennikarzy radiowych czy, powiedzmy, reżyserów filmowych.
Dodam zaraz, że inne zasady panują w kręgu najbliższych. Więcej o sobie (też przecież nie wszystko) mówię żonie, siostrze czy tych paru przyjaciołom i oczekuję wzajemności – bo ci ludzie mogą i powinni się nawzajem wspierać, być dla siebie przewidywalni, a zatem dobrze, gdy wiedzą o sobie możliwie dużo. Ale zupełnie nie interesuje mnie, czy pisarz X nie napadał staruszek, a aktorka Y uprawiała seks za pieniądze. Gdyby byli moimi przyjaciółmi, to co innego. Póki jednak kontaktuję się z nimi w ramach ich ról, oczekuję spełnienia tych ról, i sam takie role, czasem nie bez wysiłku, staram się spełniać.
W XXI wieku ten wywód robi wrażenie dziwaczne. Spragnieni realnych kontaktów z bliźnimi, wykorzystujemy quasi-rzeczywistość medialną do przedstawiania, jacy jesteśmy NAPRAWDĘ. Choć przy tej okazji, rzecz jasna, wszyscy lub prawie wszyscy znowu zmyślamy, lub powiedzmy to oględniej, kreujemy siebie na potęgę.
I jeśli teraz ktoś łamie te reguły, w gruncie rzeczy TEATRALNE, to z jednej strony nie jest w stanie uniknąć podejrzenia odbiorcy, że dalej kreuje siebie, że kłamie lub koloryzuje prawdę; a z drugiej strony ładuje mi się w życie ze swoimi traumami i ze swoim poczuciem winy. Widzę w tym, przepraszam, dziecinadę. To mamusi można ewentualnie powiedzieć, żeśmy się posikali w majtki; mama nas przebierze i znowu wszystko będzie dobrze. W dorosłym życiu to tak nie działa. Każdy i każda z nas ma coś za uszami (jedni bardzo dużo, inni odrobinę, większość – przeciętnie). I trzeba z tym żyć, schodząc z oczu ludziom, których skrzywdziliśmy (a na pewno nie wydzwaniając do nich znienacka po latach, bo mają prawo do błogosławionej niepamięci o nas, jak i do trwania w niechęci czy nienawiści może i nie pozwalającej zasnąć, to ich sprawa). Po coś jest literatura, wystarczy przeczytać ostatnią pieśń chóru w „Antygonie”: Kreon po tym, co zrobił, ma się nie mazać, tylko żyć dalej.
Ale też reagowanie na taki tekst publicznymi opowieściami, jak dokładnie spowiadający się nas skrzywdził, nie budzi mojego entuzjazmu (choć rozumiem mechanizm psychologiczny, zapewne nie do zatrzymania w tym momencie). Tak jak oburzanie się nie na podstawie znajomości faktów, tylko pod presją wzmożonego moralnie środowiska. Ach te okresowe wzmożenia moralne, jakąż to czystość, choć pokątnie zdobytą, zdają się nam zapewniać! A w rezultacie wszyscy bierzemy udział w złym teatrze, stworzonym przez wynalazek internetu (internet ma swoje zalety, ale wad – przeraźliwie dużo).
