Miałem właściwie ochotę napisać ostry tekst o pewnym artyście, który rozpoczął antychrześcijańską krucjatę, adresując ją pomysłowo do dzieci – nie dlatego, że antychrześcijańską i nawet nie dlatego, że do dzieci, ale dlatego, że z tego, co widzę, jest to klasyczny przypadek kogoś, kogo Tadeusz Miciński nazywał przed ponad stu laty „nauczeńcem”: trochę wie, ale niedokładnie, co skądinąd jest stanem powszechnym, ale nauczeniec sądzi, że wie wszystko i w rezultacie rzeczy warte uwagi miesza z nonsensami. W rezultacie sądząc, że sieje światło rozumu, dokłada się do chaosu, który nas otacza i nas wypełnia, plącząc prawdę i fałsz, idee warte namysłu i pospolite bzdury. Tak, w takim świecie żyjemy, i, co gorsza, nie różnimy się od niego, bo nie ma większej różnicy między człowiekiem i momentem historycznym, w którym przyszło mu żyć.
Więc chciałem na uderzającym przykładzie pokazać, jak w najlepszej wierze, w to nie wątpię, szerzy się kolejną odmianę niekompetencji, ale przypomniałem sobie, że nadchodzi Boże Narodzenie, święto, w czasie którego powinien zapanować Treuga Dei, Boży Pokój, jeśli nie na całej Ziemi, na co niestety trudno liczyć, to chociaż w naszych małych kręgach, zarówno rzeczywistych, jak cyfrowych. Dlatego zdradzam zamiar, na razie z niego rezygnuję, bo zawieszenie broni jest wartością, nawet jeśli trwa zaledwie chwilę.
Tzw. ewangelia dzieciństwa, którą zawdzięczamy przede wszystkim autorowi Ewangelii wg św. Łukasza, jak i autorowi Ewangelii wg św. Mateusza, jest – wszystko na to wskazuje – wczesnochrześcijańską legendą, a dokładniej: mitem. Tak przypuszczamy, ale nie jesteśmy przecież pewni. Pozytywiści lubili powtarzać po łacinie „IGNORAMUS ET IGNORABIMUS”, „nie wiemy i nie będziemy wiedzieli” – próbowali tą formułą przeciąć dyskusje światopoglądowe, spory na temat nieweryfikowalnych zagadek metafizycznych. Ale dziś, im więcej informacji przynoszą współczesne media, tym, paradoksalnie, fraza „ignoramus et ignorabimus” powinna być przez nas powtarzana częściej, bo nie dotyczy jedynie pytania o Stwórcę, sens życia czy Zmartwychwstanie Jezusa, ale również przeraźliwie licznych i rozmaitych zdarzeń czy procesów, o których wiemy zaledwie mniej więcej i za mało mamy przesłanek, żeby cokolwiek głosić z pewnością.
Ta dziewiętnastowieczna formuła zawierała – nie jestem pewien, czy to słychać, czy tylko z kontekstu, z innych tekstów pozytywistycznych pisarzy to wnoszę – niemałą dawkę pokory i nadziei: pokory, bo podważała zarówno rozmaite „nie, to bez sensu”, jak „tak, oczywiście tak jest”, a nadziei, bo mimo tej peszącej niewiedzy pozytywiści wierzyli w możliwość i sens ostrożnego podejmowania decyzji, skłaniania się do jednych, a stronienia od innych przekonań. Przypominali ludzi, którzy w ciemnościach przyjmują przecież jakieś hipotezy, że np. krok do przodu nie przyniesie nam szkody, a gwałtowny zwrot w lewo czy w prawo – owszem. A, tak czy tak, trzeba iść.
Więc: wątpliwości, ale z iskierką wiary (nie twierdzę, że koniecznie religijnej natury, choć Orzeszkowa i Prus chyba owszem; Świętochowski zdecydowanie nie). Albo: wiary z pestką wątpliwości. Tego Państwu życzę w te Święta, bo ów balans między sceptycyzmem, który bez iskierki wiary robi się nihilistyczny lub/i przemądrzały, a wiarą, która bez sceptycyzmu robi się kochajmysia lub/i fanatyczna, ów balans zatem wydaje mi się niezłym przewodnikiem w dzikim i gwałtownym świecie, którego, chciał nie chciał, jesteśmy częścią.