Znooowu dwa tygodnie milczenia! Gdzie te czasy, kiedy pod starym adresem bywało (z rzadka), że zapisywałem notki codziennie! Ale mam poważne usprawiedliwienie. Lepsze niż zwolnienie od rodziców, niż L-4, niż wezwanie do sądu. Otóż jestem naprawdę na ostatniej prostej: jeszcze dziesięć, dwanaście stron i będę miał skończoną powieść. To w praktyce oznacza jakieś trzy, cztery wolne przedpołudnia. Których, nawiasem mówiąc, akurat ostatnio znowu mi brakuje. Ale przecież już były. Już został złapany tzw. rytm pracy. Tymczasem zmyliłem krok, powpadały jakieś duże lektury, które sam zadałem studentom (więc i sobie), albo wprost je sobie zadałem, podejmując taki a nie inny temat w Klubie Trójki… Więc walczę, żeby jakoś dorwać się do komputera, przekonać się, czy na tych dziesięciu lub dwunastu stronach uda mi się rzecz związać, czy się to i owo jednak rozsypie. I w tych warunkach dziennik internetowy ugoruje, nie ma dwóch zdań.     A do tego przysiadłem trochę, przycichłem, patrząc, co się dzieje wokół. Nie podoba mi się nastrój w mediach, w społeczeństwie – i nie poprawiły mi samopoczucia uroczystości w rocznicę śmierci Papieża, może nawet pogłębiły jeszcze wyalienowanie. Mam wrażenie, że zapadamy się z dużą zamaszystością, powiedziałbym nawet z chełpliwym entuzjazmem, w jakąś plemienną stadność. Lekarstwem na nihilizm, którego zagrożenia bym wciąż nie lekceważył, okazał się w polityczno-społecznej praktyce jakiś matuzalemowy nacjonal-katolicyzm sprzed siedemdziesięciu lat. Rozmaici ludzie na stanowiskach wygłaszają kwestie i wydają decyzje, które by ich kompromitowały we własnych oczach jeszcze przed kilkunastoma miesiącami. A moi znajomi i przyjaciele z kręgów konserwatywnych, zamiast się przecknąć, że nie tak miało być, wciąż kiwają głowami przyzwalająco na to kokietowanie prymitywa, który im się kompletnie pomylił z rzadkim i prawie dziś już niespotykanym „prostym człowiekiem”. Nie widzą, że jesteśmy już naprawdę głęboko w ostatnim akcie „Tanga” Sławomira Mrożka. I nie widzą tak dalece, że ja już sam przecieram oczy i szczypię się nerwowo: może to ja źle widzę. Może to mnie wodę z mózgu zrobiły warszawskie media. I stąd takie moje przycupnięcia jak szaraka pod miedzą, bo ciągle jeszcze nie mam stuprocentowej pewności, że się nie mylę, że nie ulegam odruchom stadnym – tylko tego innego stada, nie-radiomaryjnego.     Bieda polega na tym – tak sobie myślę tymczasowo i próbnie – że do krajów Zachodu dołączyliśmy, gdy tam zaszedł już bardzo daleko kulturowy kryzys. Zanikł wzorzec spełnionego człowieka, który, żeby się spełnić, musiał wybrać sobie i potem kultywować jakieś wartości większe od niego samego. Pozostał wzorzec konsumenta – który, pomijając niewysokie aspiracje, jest figurą społecznie wybuchową, bo z reguły ma apetyty rozbudzone ponad miarę swojej zasobności, i zawsze będzie wołał, że ma za mało (jak nie gotówki, to kredytów). Albo że gotów na tym, co ma, poprzestać, ale pod warunkiem, że inni, czyli tzw. społeczeństwo, się od niego odczepią, nie będą od niego oczekiwali żadnych danin. Z takim wiele nie zbudujesz. Inny jeszcze wzorzec, to efekt niedokładnie przeczytanego Nietzschego (jak, tak mi się zdaje, polityka Jarosława K. to efekt niedokładnie przeczytanego Macchiavellego) – czyli taki kieszonkowy nadczłowiek, co to bierze wszystko we własne ręce, depcząc, kto mu się nawinie. Też niezbyt pociągająca persona.     Tylko że kontrpropozycją dla nich mógłby być człowiek wiary, ale nie skoszarowany funkcjonariusz pewnego plemiennego rytuału, tylko ktoś poszukujący, duchowo rozbudzony i przez to niespokojny, twórczy przez poczucie rodem z Koheleta: wszystko jest nie to. I zdawało mi się, i ciągle zdaje, że w katolicyzmie zawiera się potencjalnie ta propozycja życiowa, to zaproszenie i ten model. Ale w praktyce katolicyzm na naszych oczach przeżywa (przynajmniej w Polsce) znów regres; a ośmielając się mówić o regresie mam na myśli nie to, że w katolickim radiu wzywają do zatopienia tej lub innej partii, ani nawet że im się raz czy drugi chlapnie antysemickim tekstem (choć to odrażające), tylko że duszpasterze Kościoła en masse zdają się nie mieć odruchu obronnego przed wykorzystywaniem naszej religii do budowania anachronicznych recept społecznych i nietwórczego, jałowego modelu życia. Modelu, w którym ludzkie możliwości zostają sprowadzone do cnoty posłuszeństwa. Recepty, w myśl której tradycja nie stanowi tego, co możemy z przeszłości ponieść dalej, ale to, czym przeszłość nas do siebie przywiązuje. W myśl której – jeszcze inaczej postaram się to wyrazić, ten problem z anachronizmem społecznej recepty – między nami a wyzwaniami czasu nie ma dialogu, jest jedynie desperacka walka, żeby się współczesności nie dać. To nawet nie jest program minimum. To jest niezbyt godna zaufania recepta na hibernację.     Więc tak się gniewam, niepokoję, pomrukuję, a potem spotykam jakiegoś dobrego znajomego konserwatystę, którego przecież lubię, i nawet pozwalam sobie na ufne przekonanie, że z wzajemnością, i on mi mówi, że tak, to i owo jest zasmucające, np. że Kaczyńscy podjęli grę z Lepperem, a nie powinni. Albo że nie mają skutecznych specjalistów od wizerunku. Jedno i drugie – święta prawda. Tylko że jakaś luka się otwiera (tak mi coś dręcząco podpowiada) w znacznie głębszej warstwie rozstrzygnięć, bardziej fundamentalnej. O co nam właściwie chodzi? O jaki model państwa polskiego i Unii Europejskiej? I jeszcze głębiej: kto ma te twory polityczne zamieszkiwać za pięćdziesiąt lat? W imię czego ma je rozwijać i, jeśli będzie trzeba, bronić? W co ma wierzyć? Najkrócej mówiąc: jakim człowiekiem ma być nasz wnuk? (Co mówię jako człowiek bezdzietny, ale wnukiem metaforyzuję sobie przyszłość, zagarniając jako mentalnie współ-moje wnuki te wnuki, które bez wątpienia biologicznie będą wyłącznie Wasze).

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes