Kiedy pisałem opowiadania do „Linii nocnej”, przyśniło mi się, że próbuję wejść do toalety w jakimś mieszkaniu, a zza zamkniętych drzwi dobiega mnie czyjś głos: „Partyjne!” I, jak to w snach bywa, ja słyszę wyraźnie to właśnie słowo, ale zarazem doskonale rozumiem, że znaczy ono: „Zamknięte!”, o ile nie, całkiem wprost: „Nie przeszkadzać, defekuję!”.
Po przebudzeniu zrobiłem z tego opowiadanie pt. „Raport”, którego istotę stanowi sobie nieco paranoiczne podejrzenie, że wszyscy wokół używają znanych mi wyrazów w nieznanym mi znaczeniu, czyli że język brzmieniowo rzecz biorąc jest wspólny, a mimo to do porozumienia nie dochodzi.
Przypomina mi się to od jakiegoś czasu w związku z wydarzeniami w życiu publicznym. Słyszę kwestie wypowiadane przez polityków bądź komentatorów, mam wrażenie, że pojmuję ich sens (zdefiniujmy tę kompetencję najskromniej: umiem podać ich peryfrazy znaczące z grubsza to samo), a po jakimś czasie okazuje się, że jednak nie, że widocznie wszyscy, a przynajmniej wszyscy zainteresowani pojęli ten sens inaczej. Nie wydaje mi się, żeby był to problem natury politycznej, raczej – natury językowej. Niekiedy odnoszę prostackie wrażenie, że ktoś tu kłamie. Innym razem pokornie uznaję, że widocznie mam jakieś fundamentalne, być może neurologiczne kłopoty z polszczyzną. Wreszcie zdarza mi się sięgnąć po dobrze brzmiące określenie: „psucie języka debaty publicznej”. Podam trzy przykłady: jeden dawniejszy, drugi świeży, trzeci rozciągnięty w czasie.
Przykład pierwszy. Jacek Kurski oświadczył podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej, że dziadek Donalda Tuska służył w Wehrmachcie i dlatego Tusk ma proniemieckie poglądy. Po jakimś czasie okazało się, że dziadek Tuska, jak wielu Kaszubów, został wcielony do Wehrmachtu, skąd przy pierwszej okazji uciekł. Na to Kurski: „Czyli miałem rację! Mówiłem, że był w Wehrmachcie!”.
Z punktu widzenia spójności tego dialogu (czyli jego „struktury tematyczno-rematycznej”, jak to się fachowo nazywało na zajęciach z językoznawstwa ogólnego) – a zatem z punktu widzenia kwestii czysto filologicznej! – analogiczny dialog wyglądałby tak:
– Jelenie mają rogi i dlatego latają.
– Tak, jelenie mają rogi, ale do latania służą skrzydła.
– No, miałem rację: sam przyznajesz, że mają rogi.
Czyli: potwierdzenie przesłanki, czemu towarzyszyło zakwestionowanie wniosku, zostaje uznane za potwierdzenie wniosku.
Przykład drugi jest z dzisiaj. Minister Lipiński dał się nagrać w pokoiku pani Beger, podczas ustalania, za jaką cenę ona zgodziłaby się odejść od Andrzeja Leppera. Rano Lipiński tłumaczy podczas konferencji prasowej, że „rozdział stanowisk jest narzędziem uprawiania polityki”, oraz że „z każdym ugrupowaniem prowadzi się negocjacje programowe oraz dotyczące udziału w rządzie”. I obawiam się, że wielu ludzi uzna jego wyjaśnienia za spójne i wystarczające, a ja znów będę miał kłopot filologiczny. Zawczasu spiszę go sobie w punktach, bo człowiek podatny jest na wmówienia i może niebawem uwierzę w swoje zacietrzewienie i podatność na „wrogą propagandę wiadomych sił”. A zatem mój kłopot sprowadza się do pytań:
1. Skoro „rozdział stanowisk jest narzędziem uprawiania polityki”, to czy mam rozumieć, że przesłyszałem się kilka dni temu, gdy na zarzuty Andrzeja Leppera, że PiS podkupuje mu posłów, padła odpowiedź: „Nie kupczymy stanowiskami”? Albo, jak w moim opowiadaniu, zrozumiałem jedynie zewnętrzną, a nie ezoteryczną treść tego oświadczenia?
2. Czy pojedynczego posła, a mianowicie panią Beger, można uznać za „ugrupowanie”? Jak brzmi nowa, poprawniejsza niż ta, którą znam, definicja słowa „ugrupowanie”? (Przypominam: cwana, jak się okazuje, pani B., podpuszcza w nagraniu Lipińskiego, gdy na jego wzmiankę o sześciu posłach, którzy mieliby opuścić szeregi „Samoobrony” odpowiada twardo: „Porozmawiajmy o mnie”. I rozmawiają o niej).
3. Co oznacza określenie „negocjacje programowe” w odniesieniu do nagrania przedstawionego w TVN? Który fragment rozmowy dotyczył programu ugrupowania pod nazwą „pani Beger” i jakie propozycje w kwestii poglądów tego ugrupowania przyniósł do pokoiku minister Lipiński?
Mnie to nie ciekawi z punktu widzenia politycznego; obudziła się we mnie tylko pasja filologa. Czy w okolicach ulicy Wiejskiej w Warszawie pojawiła się nie znana gdzie indziej odmiana polszczyzny? Od kiedy włada nią mieszkające tam plemię? Czy jej zewnętrzne podobieństwo do polszczyzny nie grozi przypadkowymi konfliktami? (Przypominam jako memento anegdotę, przytoczoną w „Przedwiośniu” Żeromskiego, jak to ktoś, chcąc pochwalić piękną różę na gorsecie Rosjanki, zawołał do niej: „Kakaja u was krasnaja roża!”, co po rosyjsku znaczy wbrew pozorom: „Jaką masz czerwoną mordę!”).
…I przykład trzeci, ten rozciągnięty w czasie: dzieje słowa „lewica”. Zupełnie fantastyczne! W czasach PRL monopol na to pojęcie próbowała utrzymać nieboszczka PZPR. Jednym z doniosłych aktów nieposłuszeństwa było wykazywanie, że monopol ów jest dyskusyjny. Lewicowa bowiem była myśl Stanisława Brzozowskiego, Edwarda Abramowskiego, Mariana Bohusza, lewicowe były sympatie Stefana Żeromskiego, a we wcześniejszym okresie nawet Bolesława Prusa, nie mówiąc o Daszyńskim czy, przez wcale długi czas, Piłsudskim. O demokratycznej lewicy marzył Jerzy Giedroyć, jako lewicowiec określał się profesor Edward Lipiński z KORu… i żaden z tych uczonych mężów nie miał nic wspólnego z komunizmem, sowietyzacją Polski itd., wręcz przeciwnie. Teza, wyłożona właściwie wprost w „Rodowodach niepokornych” Cywińskiego brzmiała: komuniści ukradli termin i tradycję. Należy im ją odebrać.
Otóż – dziś podczas konferencji PiS znów mnie to uderzyło – terminu „lewica” używa się obecnie jako obelgi, trwale przyklejonej do SLD, a tymczasowo każdemu, kto w danym momencie nie tworzy z nami sojuszu. Nie rozumiem, za pomocą jakich kategorii można przypisać SLD tradycji lewicowej (choć wiem oczywiście, że SLD, jak nieboszczka PZPR, chętnie ten strój przywdziewa). Co do reszty…? „Środowisko lewicowo-liberalne” to językowy dziwotwór w stylu „żydomasonerii”: diabli wiedzą, jaki jest jego desygnat, czyli co w praktyce oznacza.
Raz jeszcze, pamiętając o niechęci PT. Gości do polityki w tym dzienniku, zwracam uwagę, że nie mówię tutaj o swoich poglądach politycznych, tylko o obserwacjach językowych. Rozumiem tolerancyjnie, że można być entuzjastą braci Kaczyńskich, a nawet staram się rozumieć (choć uczucia tego nie podzielam) że ktoś entuzjazmuje się LPR-em. Poniżej tego rodzaju podziałów znajduje się jednak subtelna sprawa komunikacji językowej. W komputerze ktoś może lubić taką, a kto inny inną tapetę. Ale ryzykownie jest grzebać w plikach programu operacyjnego. Ich odpowiednik w życiu społecznym to język.
Herbert pisał w znanym wierszu, że „nie należy zaniedbywać nauki o pięknie”. Nauki filologiczne też domagają się uwagi…