Zajęcia na SWPS (kurs „Literatura popularna”) dają mi okazję, żeby wracać do lektur, które lubię, a niekiedy – żeby uzupełniać lektury, przygotowane dawno temu do czytania i odłożone na przyszłość.
Na tej właśnie zasadzie sięgnąłem po książkę, którą kilka lat temu upolowałem w jakimś antykwariacie, ale od razu przeczytałem z niej tylko jeden tekst. Książka nosi tytuł „Mówi Chandler” i stanowi przekład publikacji „Raymond Chandler Speaking” z 1962 roku, z dodatkiem eseju „Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych”. Właśnie z tym esejem zapoznałem się od razu i dopiero teraz przyszło mi do głowy, żeby jednak sprawdzić, co w czarnych okładkach mieści się poza tym, skoro niebawem mam omawiać ze studentami „Długie pożegnanie”.
No i w ten sposób dowiedziałem się, że od jakiegoś czasu trzymałem na półce rewelację. Tom jest bowiem mozaiką ułożoną z fragmentów korespondencji pisarza, jednego z tych twórców, którzy w XX wieku podnieśli rozmaite „poślednie gatunki” do wyżyn sztuki – i których w osobie Boba Dylana uhonorował ostatnio (wreszcie) Komitet Noblowski. W kolejnych rozdziałach poznajemy życie Chandlera tak, jak odciskało się w listach – w tym wzruszającą miłość do żony, starszej od niego o 18 lat – jego poglądy na powieść kryminalną, rzemiosło pisarskie, film i telewizję, wydawców, słynne przestępstwa i jego poszczególne dzieła. Mam ochotę szczególnie podziękować redaktorkom (Dorothy Gardiner i Katherine Sorley Walker) za część zatytułowaną „Chandler o kotach”. Oczywiście będą teraz cytaty:
„Na Boga, kochany, jestem jednym z najbardziej fanatycznych miłośników kotów. (…) Nigdy nie czułem prawdziwej sympatii do ludzi, którzy nie lubią kotów, bo w ich charakterze odkrywałem zawsze elementy skrajnego egoizmu. Przyznaję, kot nie okazuje człowiekowi takiej miłości, jak pies. Nie zachowuje się nigdy tak, jakby człowiek był jedynym jasnym punktem w jego skądinąd szarej egzystencji. Ale mówiąc to, mówię innymi słowy tylko tyle, że kot nie jest czułostkowy, co nie oznacza wcale, że nie jest zdolny do szczerego przywiązania” (s. 222, 223-224)
[Jedno ze zdjęć] „na którym trzymam na kolanach sekretarkę, wyszło naprawdę dobrze. Wyślę Ci odbitkę, kiedy dostanę zamówiony przeze mnie tuzin. Może powinienem wyjaśnić, że sekretarka to czarna kotka perska, co ma czternaście lat, a tak ją nazywam, bo odkąd zacząłem pisać, jest zawsze przy mnie, siedzi zazwyczaj na papierze, którego właśnie chcę użyć, albo na egzemplarzu, który chcę poprawiać, niekiedy leży oparta o maszynę do pisania, czasem znów po prostu wygląda z rogu biurka przez okno, jakby chciała powiedzieć: Po co to robisz, stary marnujesz tylko czas” (s.215).
No dobrze, starczy – „Mówi Chandler” to nie tylko koty. To także (przede wszystkim) opowieść o facecie, który napisał raptem osiem i pół powieści (plus kilkadziesiąt opowiadań), podnosząc błahą rozrywkę do poziomu sztuki. I źródło pewnych hipotez, dzięki czemu to osiągnął. Więc po pierwsze: bo skończył z wypreparowaną z rzeczywistości szaradą (jego zgryźliwe uwagi na temat Agaty Christie – niezrównane!). Po drugie: bo dbał o język, świadomie pracując nad amerykańską odmianą angielskiego, staranne preparował mikstury z wykwintnej angielszczyzny (odebrał przyzwoite wykształcenie w Anglii), wielkomiejskiej gwary amerykańskiej i kostycznego żartu. Po trzecie: bo wziął się za „wymierzanie sprawiedliwości światu” (to, jeśli mnie pamięć nie myli, formuła Josepha Conrada) za pomocą jak kot pozbawionego czułostkowości, a przecież fundamentalnie uczciwego bohatera. „Gdybym nie był bezwzględny, już bym nie żył. Gdybym nie był wrażliwy, nie zasługiwałbym na to, żeby żyć”. Po czwarte: bo uważnie obserwował bliźnich (jakoś nie docierało do mnie, że taka np. „Siostrzyczka” to efekt trzech lat spędzonych w Hollywood). Po piąte: bo konsekwentne podążał za wyobraźnią: Chandler deklaruje, że nie konstruuje zawczasu swoich fabuł, ma oczywiście pojęcie, o czym chce opowiedzieć i stara się najpierw naszkicować zakończenie, ale potem poddaje się temu, co sprawia, że się w ogóle pisze. Zresztą, w rezultacie, pisze swoje utwory po kilka razy, bo to zawodna metoda.
Nawiasem mówiąc: zaskoczył mnie skromny wymiar komercyjny jego pisarstwa. Jeśli bodaj „Żegnaj, laleczko” sprzedało się w USA w nakładzie siedemnastu tysięcy egzemplarzy, a w Wielkiej Brytanii osiągnęło nakład trzydziestu tysięcy, to – powiedzmy szczerze – nie wygląda to na jakiś oszałamiający wynik. Naturalnie dziś to już są pewnie nakłady kilkusettysięczne, ale minęło ponad sześćdziesiąt lat od śmierci autora. Który zresztą, co dla mnie znamienne (bo najbardziej lubię tę właśnie jego powieść), wysyłając wydawcy pierwszą wersję „Długiego pożegnania”, deklaruje: „napisałem tę powieść tak, jak chciałem, bo teraz już mogę sobie na to pozwolić. Nie interesowało mnie, czy zagadka jest dość przejrzysta, ale interesowali mnie ludzie, interesował mnie ten dziwny, skomplikowany świat, w którym żyjemy, interesowało mnie, dlaczego człowiek, który usiłuje być uczciwy, wygląda w końcu jak ktoś czułostkowy albo po prostu głupi” (s. 285).
I tylko jeden mam kłopot z Chandlerem. Jeden, za to niebagatelny. Gdyż stało się z nim dokładnie to, co z Edvardem Hopperem i jego obrazem „Nighthawks”. Mianowicie mój intymny stosunek do niego zakłóca fatalnie fakt, że jest nas, miłośników, aż tak wielu. Zgoda: kiedy w 1990 roku sięgałem po „Długie pożegnanie”, zrobiłem to dlatego, że słyszałem wiele razy nazwisko „Chandler” z komentarzem, że to crême de la crême literatury kryminalnej; nie mogę się skarżyć, że znalezienie się w tłumie wyznawców mnie zaskoczyło. Ale kiedy kilka lat później ukazał się zbiór wierszy moich rówieśników „Tribute to Chandler”, kiedy powoływanie się na Chandlera zaczęło być wśród mężczyzn z mojego pokolenia tak częste, jak cytowanie kwestii Bogarta z „Casablanki” (a łączyłbym to z kryzysem męskości, która ma odróżniać się od macho, ale nie wiadomo, w którą stronę), zaczęło być mi trochę niewygodnie. Nie dlatego, żebym przez to z mniejszą frajdą i rzadziej sięgał po „Wielki sen”, „Siostrzyczkę” czy „Playback”, ale dlatego, że artyści nie tylko dostarczają nam intensywnych przeżyć wewnętrznych, ale też bywają instrumentami społecznej autoidentyfikacji. Powiadasz: przepadam za „Pałubą” Irzykowskiego – i to oznacza, że jesteś kimś innym niż ten, kto powie: uwielbiam „Kąpiele w Lucca” Buczkowskiego. Tymczasem powiedzieć: uwielbiam Chandlera, to dziś przecież znaczy tyle, ile heroicznie, z miłości do pisarza, zgodzić się na zaniknięcie wśród innych, takich samych.