Nie wiem, jak sobie z tym radzą inni autorzy. Co do mnie, publiczna pochwała czyjejś książki nie przychodzi mi łatwo. Z tym niewątpliwym felerem charakterologicznym radzę sobie w ten sposób, że zazwyczaj wstrzymuję się również od publicznego narzekactwa.
Trudność rośnie, im bardziej wydaje mi się, że autor/autorka przeznacza książkę dla tego samego czytelnika, dla którego piszę i ja. Problem jest bowiem, ściśle rzecz biorąc, nie artystyczny (literatura to nie wyścigi), ale rynkowy. Na zdrowy rozum: suma pieniędzy, które są do wydania na książki w danym sektorze społeczeństwa, jest stała. Jeśli ogłoszę, że książka autora X jest zachwycająca, istnieje niemałe prawdopodobieństwo, że Czytelnik wyda na nią pieniądze, które mógłby wydać na moją. Z perspektywy wieczności nie ma to znaczenia, z perspektywy doczesnej – owszem.
Ten cyniczny, przyznaję, mechanizm, wyłącza mi się stosunkowo rzadko. No i właśnie się wyłączył dzisiaj. Przeczytałem zachwycającą książkę. I to taką, którą sam bym chciał napisać. Fatalna sytuacja. Powinna mnie zeżreć zawiść. I niedokładnie rozumiem, dlaczego zaledwie lekko kąsa.
Najpierw obejrzałem ekranizację. A ponieważ bardzo mi się spodobała, przyszło mi do głowy, że ciekawie byłoby przeczytać wersję wyjściową. Ale spodziewałem się raczej – bo zwykle tak mam, jeśli film zobaczę najpierw – że to będzie miłe ponowne spotkanie z bohaterami, przypomnienie sobie najbardziej udanych scen i mało zaskakujące spostrzeżenie, że na etapie pisania scenariusza wypadł ten lub ów wątek. Książki nie miałem w domu, pożyczyłem od znajomej (dziś zamówiłem przez internet). Rzecz leżała przez jakiś czas na skraju biurka, czekała na swój czas. Ja miałem dużo zajęć i leżała dłużej, niż planowałem. W końcu, w minionym tygodniu po nią sięgnąłem.
I zachwyciłem się. Pora ją nazwać. Tytuł: „Excentrycy”, autor: Włodzimierz Kowalewski. Jest mroczniejsza od filmu, bo przez to, że jej bohaterowie są wyraźnie starsi i wyraźnie bardziej zmęczeni życiem, niż na ekranie, opowiada jakby INNĄ historię. Choć fakty z grubsza biorąc się zgadzają. Ale ta wersja opowieści przedstawia świat, będący w gruncie rzeczy zbiorowiskiem potłuczonych skorup – ludzi i rzeczy. Zanim bohaterowie przejdą przez swoje małe śmierci, ich wysiłki zmierzają w gruncie rzeczy do stworzenia nieprawdziwego spektaklu, pozwalającego im nie widzieć tego, co jest naprawdę. Przez Polskę przetoczyła się wojna, repatriacje, stalinizm, a teraz oni stworzą big-band i jak gdyby nigdy nic będą grali swing. Dzięki synkopowanemu rytmowi chcą wyprowadzić się z rzeczywistości. Pięćdziesięcioparoletni muzyk – mój rówieśnik – stanie się na jakiś czas namiętnym kochankiem. Dentystka gwiazdą estrady, milicjant – jazzmanem, nauczycielka angielskiego, pomijając jej rzeczywistą rolę, o wiele bardziej niemiłą – femme fatale. Rozpadające się budowle zaniedbanego uzdrowiska będą pełnić rolę światowych centrów muzycznych, mocno przechodzone angielskie auto z drugiej ręki – baśniowej limuzyny milionera.
Tymczasem to wszystko nieprawda. I życie zacznie się wtedy, gdy się obudzimy ze snu, w który zapadliśmy, nie chcąc zgodzić się na to, że czas płynie, a przestrzeń wygląda tak, jak wygląda, nie lepiej.
Tak powieść „Excentrycy” widzę (w odróżnieniu od pięknego filmu pt „Excentrycy” w reżyserii Janusza Majewskiego).
A fragment, w którym Kowalewski opisuje debiutancki występ big-bandu Fabiana Apanowicza, to prawdziwe mistrzostwo w oddawaniu muzyki za pomocą prozy. Akurat to parę razy próbowałem zrobić, więc wiem, co mówię. Najpierw Fabian – (…) pierwsze spojrzenie, pierwszy dotyk, pierwszy smak, tkliwość, do której każdy tęskni i zarazem wstydzi się przyznać, tkliwość, której boi się literatura, po którą trzeba uciekać do muzyki. Potem Vogt. Nikt nie znał takiego doktora Vogta. Klarnet schodził nisko, najniżej, jego nuty lały się jak zaprawiony korzeniami ciepły karmel, aby znienacka wzlatywać w niebo, odnajdywać waniliowe wonie ogrodów zaprawionych słońcem, pokonywać tajemnicze bramy, tonąć w kwiatach, odbijać się w zielonej wodzie. I wreszcie Stypa, trąbka szybująca wysoko, chłodna gałązka szronu , przynosząca ulgę i opamiętanie jak dotknięcie czołem zamarzniętej szyby. Choćby reszta była ze skazą, jak nie jest, warto byłoby ją przeczytać choćby tylko dla stron, z których pochodzi tych parę zdań.