Czy zdarza Wam się, że myśl o pracy, która przecież sprawia Wam przyjemność, z dnia na dzień zaczyna Was frustrować? Zjawia się skądś poczucie, że nikt nas nie docenia i równocześnie – z oczywistym lekceważeniem logiki – że po prostu nie umiemy tego robić. Pretensje do nas wydają nam się bezpodstawne i zarazem aż za dobrze uzasadnione. Kiedy rozsądek podpowiada, że nie można być w tym samym momencie zdemaskowanym Dyzmą i niesprawiedliwie traktowanym fachurą, miłość własna jojczy, że proszę bardzo, zamiast „i” można wstawić „lub”, psychicznie wychodzi na to samo: zdemaskowani czy niedocenieni, straciliśmy zapał. To co, znacie ten klimat? Na pewno wiele osób go zna. To raczej odwzajemniona miłość do tego, co się robi, stanowi luksus, który się zdarza, a nie: który jest stanem zwyczajnym i permanentnym.
Ludzie różnie reagują na trudności. Tych, których podziwiam, kłopoty mobilizują. Znałem kiedyś osobę, która przyznała mi się, że sukcesy i pochwały ją rozleniwiają, natomiast niepowodzenia i krytyka włączają jej dodatkowe moce. Inni potrzebują wzmocnień, oddychają wzmocnieniami. Prawdopodobnie wiąże się to z niewysoką, a w każdym razie niestabilną samooceną. Jeśli podejrzewamy, bodaj chwilami, że tak naprawdę w niczym użytecznym nie jesteśmy wystarczająco dobrzy (zazwyczaj skrzętnie ukrywając to podejrzenie przed innymi), nawet w relatywnie drobnych sygnałach dezaprobaty widzimy potwierdzenie naszej obawy. Toteż zaczynamy się rozglądać, co moglibyśmy robić innego, gdzie się przenieść, żeby iluzja, że jednak coś umiemy, dała się zrekonstruować, przynajmniej na jakiś czas.
Nieuleczenie się odpowiednio wcześnie z tego odruchu oznacza zorganizowanie sobie narastających kłopotów. Bo im człowiek starszy, tym możliwości ucieczki robią się mniejsze.
Do tego dochodzi jeszcze jeden mechanizm: zmęczenia. Na zmęczenie ludzie znowu reagują rozmaicie. Tych, którzy starają się mieć wszystko pod kontrolą, łatwo poznać, bo zmęczenie wywołuje u nich irytację. Podporządkowali sobie wszystko i wszystkich w najbliższym otoczeniu, a oto Brutusem okazuje się ich własny organizm, który mówi im: dość. A ponieważ granica między nami a naszymi ciałami klarowna nie jest, musieliby mieć pretensję do samych siebie. Więc zamiast tego – złoszczą się na bliźnich. Inni, szczęściarze, są pogodzeni ze sobą i zmęczenie przyjmują jako zmęczenie i nic więcej, lojalny sygnał od ciała, że trzeba wyhamować, toteż lojalnie hamują i już. Wreszcie jest stosunkowo niegroźny dla bliźnich, ale bardzo przykry dla samych zainteresowanych typ trzeci: ludzie, których zmęczenie prowadzi do dziecinnego rozmazania. Możliwe, że będąc w dobrej formie przyjęli, niekoniecznie świadomie, rolę wojowników. Podejrzewają (czasem bezwiednie) świat o to, że chce im zrobić krzywdę, i w ich codziennym zapale kryje się w gruncie rzeczy wymachiwanie mieczem czy maczugą. Więc kiedy sił im nie staje, zaczynają sobie współczuć. To też jakaś forma obrony: jestem taki biedny, nic nie umiem, nic mi się nie udaje, więc niech mnie ktoś pogłaszcze i pocieszy. Mój raj spoczywał w cieniu mego miecza, jak pisał Staff, ale miecz wypadł ze znużonej ręki, no, to przyjmę formę chorego kotka; od chorych kotków nikt niczego nie wymaga i nikt im krzywdy nie zrobi, a jeśli nawet, to chory kotek będzie jeszcze tylko bardziej chory i jeszcze bardziej wzruszający (przynajmniej we własnych chorych oczkach).
Wczoraj przyszło mi do głowy, że może po prostu wszystko postawiliśmy na głowie. Nie my osobiście, ale kultura, w której wzrośliśmy. Może właśnie normalnym losem homo sapiens jest krótkie życie pełne chorób, niedostatku, niepowodzeń, przemocy fizycznej i symbolicznej. A wyjątkiem – życie dostatnie i mniej więcej zdrowe, „sukcesy w życiu zawodowym i osobistym”, brak większych aktów agresji ze strony innych stworzeń i tak dalej. Cywilizacja robi wszystko, żeby przynajmniej część z nas utrzymać możliwie długo na poziomie tego wyjątku, ale jeśli jej się nie udaje, nie ma co pytać „dlaczego ja?”, tylko trzeba to uznać za powrót do normalności. Drobne zaś przebicia tej normalności, trwające od kilku minut do kilku tygodni, stają się w ogóle niewarte, czy raczej: niegodne uwagi, więc jeśli się nad nimi, nad sobą, pochylamy z rozżaleniem, to zwyczajnie źle o nas świadczy.
Przede mną 71 dni prawie-nic-nie-robienia (z wyjątkiem Jerzobrzmień w RNŚ, a od sierpnia także znowu Stulecia dziwów – to akurat traktuję jak hobby), co bez żadnych wątpliwości stanowi luksus: czas, żeby się ogarnąć. Konieczność ponownego polubienia tego, czego i tak nie zmienimy (w tym: siebie), stawia nas w sytuacji nieco fałszywej: ostatecznie nie wiadomo, czy pogodę ducha odzyskamy naprawdę, czy sobie to wmówimy. Ale może to bez znaczenia, jeśli stan, w który się wprawimy, pomoże nam żyć.