Kiedy byłem małym chłopcem, hej, filmy nadawane po dzienniku były dla mnie niedostępne: rodzice odsyłali mnie konsekwentnie do łóżka, robiąc z rzadka wyjątek na jakiś ciekawy mecz piłkarski… Przełomem była „Melissa”, o której pisałem TUTAJ. Nie wszystko zresztą pociągało mnie w tym samym stopniu: ośmio- czy dziewięciolatek nie był jakoś szczególnie zainteresowany filmami obyczajowymi; co innego, gdy chodziło o oryginalną „Mumię”, której nieznajomość fatalnie wpłynęła na moją pozycję towarzyską wśród rówieśników (tę czarno-białą „Mumię” obejrzałem po latach – rozpaczliwa, trzeba było ją wtedy zobaczyć).

Wśród tych innych filmów, na które się przecież nie napraszałem, był wszakże jeden, którego napisy początkowe, a raczej towarzyszące im słowa lektora, wbiły mi się w pamięć. Swoją drogą, akustyczna pamięć dziecka jest fenomenalna, jak papuga albo gwarek jesteśmy po latach w stanie odtworzyć serię dźwięków nawet zupełnie niezrozumiałych, jak wtedy, gdy w wieku lat trzydziestu wyrecytowałem pewnemu Węgrowi (fakt, że korzystając ze wspomnień wczesnonastoletnich, nie zaś prawie przedszkolnych) „Od’-dal-ozokyjrt-okik-ninczenek-itt”, bo to był początek jakiejś piosenki, i okazało się, że mnie rozumie: powiedziałem jak się okazało, Egy dal azokért, akik nincsenek itt, „To jest piosenka dla tych, których nie ma”, tytuł utworu Locomotivu GT. Ale wracam do wieczorów, środowych być może, gdy głos lektora zapowiadał: „Eric Porter i Nyree Dawn Porter w filmie…”. Widocznie raz czy drugi obejrzałem jednak cały odcinek, lub powtarzano je rano czy po południu, bo pamiętam także ostatnie słowa tegoż lektora na koniec filmu: „reżyseria wersji polskiej: Zofia Dybowska-Aleksandrowicz, kierownictwo produkcji: Waldemar Szczepański”.

Na punkcie tego serialu oszalała moja siostra, wkrótce czytała z wypiekami na twarzy trzy, potem sześć, a w końcu dziewięć tomów, które kupiono jej z trudem niemałym. Książki miały na okładkach narysowane (kreską jakby Grabińskiego) portrety aktorów z serialu: Soamsa, Jolyona, Irenę… Dziś wiem, że tę samą fascynację przeżywały i ten sam zestaw tomów pochłaniały równocześnie inne ówczesne nastolatki: moja obecna żona i jej siostra. I więcej jeszcze osób zapamiętało ten serial: wśród moich trochę starszych i dużo starszych znajomych jego tytuł wracał jako coś wyjątkowego, wymieniało się go przez lata jako dowód, jak ci Brytyjczycy potrafią robić filmy telewizyjne, wymieniało się go jednym tchem z „Elżbietą, królową Anglii” i „Ja, Klaudiusz”, dodając, że była to również epoka wspaniałych dubbingów, w których kreacje głosowe polskich aktorów szły o lepsze z kreacjami aktorów stojących przed kamerą. Zdzisław Tobiasz, Anna Seniuk, Maciej Rayzacher, a w tych kolejnych tytułach Aleksandra Śląska i  Stanisław Brejdygant tracili własne twarze, zrastali się z postaciami na ekranie.

W tym kontekście nie umiem do końca zrozumieć, dlaczego po powieściową „Sagę rodu Forysthe’ów” sięgnąłem dopiero teraz. Pół wieku po tamtych seansach rodzinnych, przez lata widząc dziewięć tomów (bo jeszcze kontynuacje: „Nowoczesna komedia” i „Koniec rozdziału”) na półce mojej siostry! W liceum to od biedy zrozumiałe, z moim ówczesnym zakochaniem w prozie awangardowej powieść-rzeka nie rymowała się najlepiej, choć „Noce i dnie” Dąbrowskiej zrobiły na mnie ogromne wrażenie, kiedy miałem szesnaście lat. Ale potem? Pewnie właśnie dostępność książki demobilizowała (ciągle u kogoś widziałem to wydanie z początku lat 70.), a jej długość onieśmielała.

Pożyczoną od szwagierki całość zamierzałem wziąć na Mazury, ale żona roztropnie podpowiedziała mi, żebym zabrał na próbę tylko pierwszą część, trzy tomy, na wypadek, gdyby rzecz mi jednak nie podeszła. Ale gdzie tam, pochłonąłem w trzy dni. Z tematem przemijania rezonuję idealnie, rozpad więzi, starzenie się, obserwowanie zmian świata jak z oddalającej się majestatycznie łodzi, co uprawia stary Jolyon czy Soames, niewygasłe namiętności, które już nie angażują, ale wciąż bolą – to są motywy, na które się łapię jak wygłodniały szczupak na przynętę (siedzę w końcu nad jeziorem…). Podziwiam przy tym robotę autora, który wzbudził we mnie równocześnie współczucie dla Soamesa i dla Ireny (gdy nie sposób aprobować zarazem Wokulskiego i Łęcką). Tak, spodobało mi się oczywiście i mam nadzieję po powrocie sprawdzić, co dalej, skoro już Fleur wyszła za Monta, a nad cmentarzem w Highgate krąży aeroplan.

Z tego nieobejrzanego serialu sprzed 53 lat pozostały mi przed oczami pojedyncze sceny. Czyżbym jednak raz czy drugi dostąpił rodzinnego oglądania? Wygląda na to, że tak, ale dopiero pod koniec emisji, bo w tym, co do tej pory przeczytałem, znalazłem odpowiednik tylko jednej – śmierć „młodego” Jolyona, zresztą w książce opisana inaczej niż to, co zachowała moja pamięć. Reszta jest zapewne w kontynuacjach, w „Nowoczesnej komedii” lub w „Końcu rozdziału”. Dziś oglądanie niezobaczonych przed dekadami filmów na ogół przynosi rozczarowanie (widziałem kiedyś pierwszy odcinek „Sagi…”, powtarzany na którymś kanale telewizji, już bez polskiego dubbingu, i odniosłem wrażenie, że rzecz się zdążyła bardzo postarzeć). Ale książka, jak się okazuje, idealnie trafiła w swój czas (a raczej: w mój). Na FB wyskakuje mi od wczoraj reklama zegarka na łańcuszku, a ja lekceważę ją nie bez wysiłku. Wejść w rolę foryste’owskich matuzalemów, przybrać ostentacyjnie teatralną formę, niedzisiejszość, która i tak wzbiera? Kuszące, tylko że drogi ten zegarek…   

źródło fotosu: bbc.co.uk

Udostępnij


O mnie



  • To był fenomen globalny, jest zabawne opowiadanie Ephraima Kishona (dostępne po polsku w zbiorze „W tył zwrot, pani Lot”) o wspólnym oglądaniu Forsyte’ów przez właścicieli domu i włamywaczy, a które zaczyna się od refleksji, ze dobrze, że Egipt nie zaczął wojny w dniu, kiedy Soames gwałcił Irenę, bo cały Izrael był wtedy w stanie odrętwienia, ale Egipcjanie też chyba wtedy oglądali Forsyte’ów.

    Jest nowsza wersja BBC (przypadłość ludzi w średnim wieku – chciałam napisać „nowa”, ale sprawdziłam w internecie i ona ma już ponad 20 lat), ale jakoś nigdy nie zebrałam się, aby jej poszukać i obejrzeć. Może nie chcę sobie psuć wspomnień.

    Poleciłabym Gospodarzowi „Sagę rodu Palliserów”, skoro już mu tak 'weszli” Forsyte’owie, ale tu już trzeba byłoby szukać starego serialu, a pierwowzorów książkowych czyli cyklu Anthony’ego Trollope’a (jakie te apostrofy w polskiej pisowni męczące) niestety w Polsce nie tłumaczono, a szkoda, bo to świetny pisarz. Chyba tylko kiedyś widziałam jakąś skróconą jednotomową kompilację wydaną w latach 70tych na fali popularności serialu.

  • Ta nowsza wersja jest całkiem niezła i bardziej strawna dla młodszych odbiorców. Bardzo podobała mi się Gina McKee w roli Irene…scenografia i kostiumy też robią wrażenie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes