„Balem maturalnym” nazywamy w naszym liceum spotkanie, organizowane przez świeżo upieczonych maturzystów, podczas którego można pogadać i, jeśli wola, potańczyć, po raz pierwszy bez wyraźnego podziału na uczniów i kadrę pedagogiczną. Nie wszystkie roczniki umieją się skutecznie skrzyknąć, żeby zebrać pieniądze i wynająć lokal, ale – jeśli się nie mylę – przez 30 lat istnienia szkoły do „balu maturalnego” nie doszło najwyżej ze trzy razy. Biorę tę nazwę w cudzysłów, bo jednak nie jest to klimat studniówki (sala balowa w ścisłym sensie, obowiązkowe garnitury i suknie wieczorowe), ale raczej niezobowiązująca impreza dla ludzi, którzy przez cztery lata widywali się, jeśli nie liczyć wakacji, właściwie codziennie i chce im się jeszcze trochę pobyć razem.

Mimo mojej skłonności do melancholii – zapytany w trybie pozalekcyjnym o ulubione lektury wymieniam między innymi Księgę Koheleta i Balladę o paniach minionego czasu Villona – wydawało mi się, że narozstawałem się w życiu z wystarczającą liczbą ludzi, żeby z tegorocznego balu maturalnego (pierwszego od 2002 roku) wracać z sercem umiarkowanie wzruszonym. A jednak poczułem się UKĄSZONY smuteczkiem. Bo też po siedemnastu latach przerwy w uczeniu licealistów trafił mi się rocznik nadzwyczajnie wdzięczny dla belfra: zdolny, ciekawy świata, „umiejący się bawić w szkołę”. Chodzi o to, że szkoła jest swoistym placem gry z określonymi regułami, stwarza odrębną quasi-rzeczywistość z quasi-nagrodami (tak na zdrowy rozum, wpisanie do elektronicznego dziennika takiej czy innej cyferki nie powinno nas jakoś nadzwyczajnie ekscytować, wyjąwszy ocenę niedostateczną, która może realnie skomplikować nam życie, ale „6”, „4” czy „2” – co za różnica, tak naprawdę? A jednak w ramach gry to ważne). No i tę grę można uprawiać z polotem albo jak bieg przełajowy na koloniach, na który akurat nie mamy ochoty, ale dla świętego spokoju truchtamy przez las, myśląc o czym innym. I ten rocznik, matura 2023, był pełen graczy utalentowanych i zaangażowanych. Przy czym – mówi się o tym za mało – nauczyciel ma wprawdzie do dyspozycji środki przymusu (wspomniane cyferki), ale jakość jego gry, jak w sporcie, uzależniona jest od gry partnerów. Naturalnie, jako profesjonalista, nie powinien schodzić poniżej pewnego poziomu, ale w rejestry mistrzowskie nie wespnie się bez wsparcia tych, z którymi pracuje. Innymi słowy: klasy mogą ze swoich nauczycieli wykrzesać to, co tak dobre, że sami nauczyciele się czasem dziwią, że umieją aż tyle – albo sprowadzić ich do roli smętnych rzemieślników, robiących to, co konieczne, żeby wrócić do domu i zająć się czymś innym.

Więc praca z tym rocznikiem (a uczyłem trzy z czterech klas, blisko pięćdziesiąt osób) to była prawdziwa przyjemność.

Wydaje mi się, że w uczeniu polskiego chodzi o to, żeby… Primum non nocere. Cztery lata temu deklarowałem na lekcjach, że nie mam ambicji, żeby w przyszłości występować w koszmarach sennych typu: „Sosnowski robi kartkówkę, a ja nic nie umiem… O Matko, jak dobrze, że się obudziłem!”.

Po czterech latach maturzysta ma mieć umiejętności, pozwalające mu być rozumnym uczestnikiem (a jeśli to tylko możliwe: twórcą) naszej kultury. A ponieważ uczestnictwo w kulturze jest cechą wyróżniającą homo sapiens, lekcje polskiego służą, proszę wybaczyć patos, osiąganiu pełnego człowieczeństwa – choć polonista zdaje sobie przecież sprawę, że pracuje nad spełnieniem przez uczniów warunku koniecznego, ale nie wystarczającego. Cała reszta, to jest znajomość lektur, sprawność pisania, orientacja w historii literatury i w pewnych niuansach polszczyzny, a nawet – strach powiedzieć – zdanie matury to cele poboczne, lub wręcz środki do osiągnięcia celu, nie sam cel.

Naturalnie: piętnasto- czy (zdarza się) czternastolatek na początku liceum ma mnóstwo rozpraszających go pokus, dostęp do łatwych rozrywek, demobilizującą grupę odniesienia i dlatego bywa, że trzeba go szturchnąć: a to kartkówką z treści lektury, a to jedynką za pomylenie renesansu z romantyzmem. Ale upieram się, że do uczestnictwa w kulturze doprowadza się raczej zaciekawiając, niż strasząc. Tak, ta metoda ma swoją złą stronę: zapewne pewien procent opornych mi się wymyka. Ale metoda przeciwna, czyli większy lub mniejszy terror z użyciem „jedynek” jako głównego argumentu, bez którego „te głąby niczego się nie nauczą”, przynosi moim zdaniem nieporównanie więcej szkód: gdyż blokuje tych, którzy właśnie rozkwitliby z własnej woli, rozkwitliby dlatego, że coś ich zaciekawiło.

Człowiek w okresie dojrzewania jest spontanicznie dociekliwy, otwarty na rzeczy nieznane. Tylko trzeba go przekonać, że to, co się do niego mówi, jest ciekawe. Co trochę utrudnia, to fakt, że człowiek w okresie dojrzewania jest też żywym detektorem fałszu. Więc kiedy nas samych niespecjalnie ciekawi to, o czym mówimy, uczeń wyczuje to błyskawicznie. Oczywiście spisu lektur nie wypełniają same przeboje. Nauczyciel nie ma jednak większych szans na skuteczne kłamstwo, więc lepiej, żeby nie udawał. Jak się przekonałem podczas rozmów na balu, moi uczniowie doskonale rozpoznawali, kiedy tekst, o którym rozmawialiśmy, mnie obchodził, a kiedy nie. Szkoda z tego płynąca, moim zdaniem, jest żadna – byle nie narzucać własnego gustu jako obowiązującego.

A propos listy lektur. Mogłoby się wydawać, że skoro lekcje polskiego mają wdrażać do uczestnictwa w kulturze, należy ograniczać się do lektur współczesnych. Ale to oczywiście nonsens, bo istotnymi cechami kultury jest ciągłość i wspólnota, a jej pełnoprawni uczestnicy powinni umieć wychodzić poza przyjętą rolę i hierarchię wartości (czy też odruchów), potrafić wyobrażać sobie, kim byliby, gdybym nie byli tymi, kim są. Bez tego wypuścimy w życie ludzi, umiejących emocjonalnie i intelektualnie „obsługiwać” jedynie to, co już-znane, dzieci inżyniera Mamonia. Dlatego owszem, zdarzają się wprawdzie teksty, których obecność na liście lektur ogwiazdkowanych (czyli, używając tradycyjnej terminologii, obowiązkowych) wydaje mi się niekonieczna, ale wielkich rewolucji w lekturach to ja bym nie robił. NAWIASEM MÓWIĄC – z relacji maturzystów wynikło, że zabawnie często używam tego zwrotu – przed laty omawiałem „Powrót posła” Niemcewicza, zastanawiając się, na cholerę katować tą ramotką nastolatków, a dziś mam wrażenie, że Starosta Gadulski ze swoim credo „ja, co nigdy nie czytam, a przynajmniej mało” stał się wzorem dla pesząco wielkiej grupy rodaków…

Wspomnienie jednej z absolwentek: jakoby na początku pierwszej lekcji o Dżumie Camusa wypaliłem, że ze znajomości tej książki nie będę robił kartkówki, bo jeśli ktoś chce pozostać głupcem, to ma do tego prawo, tam są drzwi, można wyjść. „A ja akurat nie zdążyłam tego przeczytać! I myślę sobie: K…, czy ja chcę był głupia?! Przecież czytam, myślę… No i oczywiście doczytałam Camusa, miesiąc później, ale doczytałam”. Sam nie pamiętam tej sceny, ale mały szantażyk emocjonalny, jeśli są po temu warunki, znajduje się moim zdaniem w zestawie godziwych form wychowawczych.

M. będzie w USA budował rakiety. R. jedzie do Berlina, studiować produkcję nagrań. Zuzanna wydała już jedną powieść (!) i pisze następną; nie jestem entuzjastą fantasy, ale dziewczyna ma oczywisty talent do konstruowania wiarygodnych psychologicznie postaci. A.Z. idzie na psychologię. A.K. chce być aktorką. H., który „odpalił” intelektualnie niecałe dwa lata temu, gdy – prawdę mówiąc – już przestałem na to czekać, składa papiery na kilka kierunków humanistycznych. M.M. prawdopodobnie pójdzie na filozofię. M.W. odkryła (dzięki harcerstwu), jak fajna może być praca wychowawcy, ale zastrzega, że na razie przynajmniej nie chce tego robić zawodowo. K. zaczęła pisać wiersze (czekam na próbki). Dorosłe twarze, przez które jeszcze przeświecają te, w gruncie rzeczy, dzieci, poznanych przeze mnie cztery lata temu. Obiecujemy sobie zachować kontakt, ale zdaję sobie sprawę, że moja rola w ich życiu jest skończona, a na studiach mają szansę spotkać innych ludzi, którzy ich pociągną za sobą. Oby w dobrą stronę. Bo chciałbym, żeby im się w życiu wiodło. Tymczasem wracam do domu taksówką z milczącym kierowcą, który – jak się orientuję, płacąc za kurs – dopiero zaczyna uczyć się mówić po polsku, na razie z bardzo silnym wschodnim akcentem. Świat będzie inny, niż ten, który znam. Jest już inny. To ciągle nasz wspólny problem, choć dla nich ważniejszy, bo dłuższa droga przed nimi. 

To jeden z prezentów, które dostałem na pożegnanie (drugim był plakat „Amarcordu” Felliniego, z epoki – !). Na tej grafice jest mnóstwo szczegółów, odnoszących się do naszych przeżyć, zwłaszcza z okresu nauczania online. Jeszcze chyba nie wszystko odkryłem, ale zwracam uwagę na dzieła zebrane pt. (Nawiasem mówiąc) . 😀 [EDIT: Nazwiska zatarte, bo zwrócono mi uwagę, że to wbrew RODO. Choć nie wiem, czy to nie przesada.]

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes