Wracam do najbardziej poruszających spektakli teatralnych, które widziałem. To będzie druga szóstka (ale kolejność jest mniej więcej chronologiczna, nie oznacza „miejsca w rankingu”; to nie box office).
Skoro poprzednią część skończyłem na „Wielopolu, Wielopolu” Tadeusza Kantora, to tę powinienem zacząć od „Umarłej klasy”.
Kantor i jego aktorzy przygotowali ją cztery lata przed „Wielopolem”, ale ja obejrzałem ją później. Teatr Cricot 2 znów przyjechał do Warszawy, znów do sali klubu Stodoła na Batorego. Kupiłem od razu bilety na dwa kolejne wieczory, bo wtedy byłem na etapie szykowania z kolegami studenckiego teatru i ciekawiło mnie, jak to jest zrobione. Zakładałem, że za pierwszym razem dam się emocjonalnie wciągnąć, a za drugim będę ANALIZOWAŁ. A tam. Za drugim razem przedstawienie mnie oszołomiło tak samo, jak za pierwszym. A od walca „Francoise”, przy którym zmarli uczniowie ożywali raz jeszcze, do dziś przechodzą mnie ciarki.
Zanim zbliżę się trochę do dzisiejszości, powinienem się jeszcze cofnąć o kilka lat i zajrzeć do Teatru Powszechnego. Konstruowanie takich list, jak ta dzisiejsza, jest oczywiście pewną manipulacją na wspomnieniach; do kilku pozycji crème de la crème dokłada się inne, ważne, ale tylko trochę ważniejsze od innych (na przykład nie ma tu nic z Teatru Dramatycznego, choć taki „Kubuś Fatalista” z Zapasiewiczem był genialny). Także z repertuaru Powszechnego wahałem się, bo w końcu widziałem tam „Lot nad kukułczym gniazdem” (w dwóch obsadach, z Wilhelmim i Pszoniakiem, a że przed filmem, więc Nicholsona w tej roli nigdy do końca nie zaakceptowałem), a też „Wszystkie spektakle zarezerwowane” według poetów Nowej Fali.
Ale jednak ciągnie mnie najmocniej do „Dni Turbinów” według „Białej gwardii” Bułhakowa, w reżyserii Tomasza Zygadły, choć nie umiem powiedzieć, dlaczego dokładnie – poza tym, że spektakl miał nieprawdopodobną magię, że się w tę melancholijną opowieść wchodziło po uszy, że się tonęło w niej. Pamiętam zwłaszcza Grażynę Marzec i Mariusza Benoit. I dziwny śmiech przez łzy, wywoływany przez spektakl.
Teraz już wszystkie wspomnienia będą pochodziły z przedstawień, które widziałem PO „Wielopolu, Wielopolu”; a że, jak wyznałem, Kantor zrobił ze mnie teatralnego malkontenta, więc wymieniam je z dodatkowym przydechem – to te, które ocalały z rzezi, jaką sceptycyzm robił wśród moich teatralnych wrażeń. Najpierw idzie Teatr im. Witkacego i „Życie jest snem” według Calderona, w reżyserii Andrzeja Dziuka.
Nie wiem, jak jest tam teraz (dawno w Zakopanem nie byłem), ale wtedy wchodziło się już w szczególną atmosferę teatru-wspólnoty, gdy aktorzy przybyłych widzów częstowali herbatą (a może i winem?), wcześniej odbierali palta, a w końcu – przy Calderonie akurat – rozdzielali grzecznie, ale stanowczo, według płci: panie siadały po jednej stronie sceny, panowie po drugiej (scena biegła między dwiema trybunami, a po obu stronach kończyły ją dwa podwyższenia, niby dwa mansjony). Z obsady pamiętam dobrze Krzysztofa Najbora, Dorotę Ficoń i Piotra Dąbrowskiego. Pamiętam też, że choć spektakl był w gruncie rzeczy nierówny, to miało się poczucie, że mówi się tu o najważniejszych sprawach. Potem przez lata szukałem po antykwariatach genialnej parafrazy (bo nie jest to tłumaczenie) Jarosława Marka Rymkiewicza. I odtąd mam przekonanie, że Calderona stawiać wypada zaraz po Szekspirze.
Nie chcę powiedzieć, że potem przez blisko piętnaście lat nic mnie w teatrze nie poruszyło, bo był przecież i „Opis obyczajów” Grabowskiego, i fascynująca commedia dell’arte w wykonaniu Divadlo na Provazku z Czechosłowacji (to było jeszcze przed „aksamitnym rozwodem” Czechów ze Słowakami). Ale przedstawieniem, na które zareagowałem euforycznie i przez chwilę wierzyłem, że skóra mi jeszcze nie zgrubiała i w dalszym ciągu mogę w teatrze odczuwać taką ekscytację, jak ćwierć wieku wcześniej, był „Magnetyzm serca” w reżyserii Grzegorza Jarzyny w Teatrze – wówczas – Rozmaitości.
Jarzyna zdekonstruował tam „Śluby panieńskie” Fredry, ale tak, że wydobyła się z tego nowa konstrukcja, a przy tym podróż przez historię, od maniery dziewiętnastowiecznej po dyskotekowy finał. Było i śmiesznie, i strasznie, i do pomyślenia, i do rozedrgania się… Cielecka, Ostaszewska, Kosiński, Kuta, no i Janusz Michałowski o najbardziej niesamowitych oczach, jakie znam!
Dalej muszę zabrać Państwa do Palestyny, do obozu pod Dżeninem, bo tam właśnie widziałem „Carmen Funebre” Pawła Szkotaka i Teatru Biuro Podróży.
Wiem, że teatr uliczny przeżywał w Polsce złotą erę w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, i to oglądając jakieś nowsze przedstawienie pewna moja znajoma stwierdziła z goryczą: „Ja się za wcześnie urodziłam”, co miało znaczyć, że takie sztuki mogą imponować nam, szczeniakom, a nie jej, która widziała najlepsze dokonania Ósemek czy Akademii Ruchu. Ale gorącą nocą w Dżeninie, wśród Palestyńczyków, dla których granice między spektaklem, nabożeństwem a czynem były ustawione inaczej, niż w Europie, o ile w ogóle istniały, tamta godzina zwizualizowanej przemocy wojennej była przeżyciem jeżącym włos na głowie. Czysto symbolicznie zainscenizowana scena gwałtu była tak dosadna, że chciało się ją przerwać. Goście na szczudłach z biczami, w świetle pochodni wywoływali autentyczny strach. Wiedza, że to tylko (?) teatr, niczego nie ułatwiała.
Zakończę spektaklem, którego może nie powinienem umieszczać wśród tamtych, bo widziałem go jedynie na ekranie – i po moich wcześniejszych narzekaniach, że ekran wystudza reakcje, że wygasza uczucia, wspomnienie o nim będzie jawną niekonsekwencją. Ale może właśnie dlatego umieszczam go w tej dwunastce, że Grzegorz Jarzyna (znów on) potrafił mnie do ekranu przykuć i zakazał się na godzinę z okładem mądrzyć na temat zimnych mediów. Chodzi mi o „Między nami dobrze jest” Masłowskiej (przeniesienie do tv spektaklu TR Warszawa).
Jeśli ktoś czeka na współczesne „Wesele” Wyspiańskiego, to niech już przestanie: mamy to. I nie myślę o nawiązaniach do sztuki Wyspiańskiego, tylko o skutecznym ponowieniu jego zamiaru, przejętego zresztą od Szekspira: „…przedstawiać zwierciadło naturze, uświadamiać cnocie i hańbie ich własne rysy, substancji epoki nadawać formę, która ją utrwali”. Substancji epoki nadano formę i to tak skutecznie, że dziś – zgodnie z kolei z przewidywaniemi Oscara Wilde’a – życie naśladuje sztukę. Jesteśmy w samym środku tego, co ironicznie napisała Masłowska, a aktorzy Jarzyny genialnie pokazali. „W dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim, wszyscy ludzie na świecie byli Polakami…”
[Lojalnie będzie dodać, że przynajmniej jeszcze z dziesięć pozycji aż się tłoczy, żeby o nich napisać. Najbardziej mnie boli serce na myśl o: „Hamletach” z Piotrem Fronczewskim w Teatrze Dramatycznym i z Jerzym Kryszakiem w Ateneum, „Osobistym Jezusie” Wojcieszka z Przemysławem Bluszczem (Teatr im. Modrzejewskiej z Legnicy); „Weselu” w reżyserii Hanuszkiewicza w Narodowym; „Pieszo” Mrożka w Dramatycznym; „Wzlocie” Teatru Ósmego Dnia, „Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich” Frasera z moim ulubionym Markiem Kalitą (Teatr Dramatyczny, reż. Grzegorz Jarzyna), „Owocilpos” Cieplaka w Narodowym i o „Matce” w reżyserii Jarockiego (znów – spektakl przeniesiony do Teatru TV, pierwotnie w Teatrze Starym)].
(fotografie w większości ze strony: encyklopediateatru.pl; na obrazku tytułowym – wnętrze sali teatralnej w Hellerau pod Dreznem)