Nie widziałem „Klątwy”, więc się nie wypowiadam (zdaję sobie sprawę, że to dziś ekstrawagancka postawa), natomiast widziałem film „Pokot” w reżyserii Agnieszki Holland.
Do kina szedłem, mówiąc prawdę, z duszą na ramieniu. Jakkolwiek nie ma we mnie zgody na polowania i na traktowanie zwierząt jak rzeczy (choć mięso, uczciwie mówiąc, jadam), to nie da się ukryć, że w powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, w zemście za los zwierząt zabija się LUDZI, a my, czytelnicy, jesteśmy tak prowadzeni, żeby osobie dokonującej zemsty sprzyjać. Ratuje tę historię pewna dawka czarnego humoru i oczywista autoironia, oraz fakt, że w chwili odkrycia owej osoby zostajemy z miną dość głupawą: skoro jej motywacje zdążyłeś zaakceptować to co, też byś myśliwemu łeb rozbił? Oto dobra tradycja literatury zmuszającej do myślenia, prowokującej, by porzucić poczucie, że wszystko toczy się jak należy na tym najlepszym ze światów. Tylko że – bardzo szanując reżyserkę filmu – na podstawie jej dotychczasowego dorobku i dwóch (bodajże) rozmów w radiu wyobraziłem ją sobie jako człowieka dość zasadniczego i poważnego. Dlatego obawiałem się, że jeśli z fabuły powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych” zdejmie się tę warstwę autoironiczną, komediową, to naprawdę może wyjść z tego coś niepokojąco bliskiego manifestowi eko-terroryzmu. A Olgę Tokarczuk lubię ogromnie nie tylko jako pisarza, ale i jako człowieka – i co ja zrobię, myślałem sobie, jeśli spełnią się moje niepokoje?
Na szczęście – nic z tych rzeczy. Po pierwsze, z powieści zachowano niejeden żart (łącznie z moim ulubionym, o tzw. „autyzmie testosteronowym” – rzecz ciekawa, na pokazie premierowym poza mną roześmiały się w tym momencie chyba same kobiety?). A poza tym film jest tak zrobiony, że osoba odpowiedzialna za zabójstwa budzi nasze współczucie i zrozumienie, ale przecież nie podziw. Słyszymy dialogi, w których inni bezwiednie ją do nich popychają, pojmujemy, dlaczego stało się, co się stało – a przecież nie mamy wątpliwości, że taka reakcja nie jest żadnym wyjściem. Gdyż zemsta jest zawsze toksyczna (także dla mściciela), a wobec sumy zła na świecie – przeciwskuteczna.
Już po obecnych w internecie trailerach widać, co w czasie projekcji się potwierdziło: ten film jest niebywale urodziwy, Kotlinę Kłodzką widać w całej jej niesłychanej urodzie. Jeżdżąc tam co jakiś czas (kiedyś bardzo często, ostatnio rzadziej, ale jednak), w czasie oglądania „Pokotu” miałem wrażenie, że znowu widzę tę magię, na którą zdarza mi się patrzeć własnymi oczami.
Wspaniałe są kreacje aktorów: nie tylko tych pierwszoplanowych, drugoplanowych, ale nawet epizodycznych (prześliczna scena z listonoszem! – w tej roli Sebastian Pawlak). Znakomita Agnieszka Mandat, niezawodny Jakub Gierszał, charyzmatyczna Patricia Volny, ciepły Wiktor Zborowski, zaskakujący Miroslav Krobot, sugestywnie nieszczęśliwa Katarzyna Herman… Jeśli już miałbym wskazywać momenty słabsze, to że ludzie zabijający zwierzęta pokazani są w gruncie rzeczy dość jednowymiarowo – ale za to w filmie chyba mocniej, niż w powieści, wybrzmiewa nie tyle krytyka mięsożerności, ile teza, że świat, w którym żyjemy, doszedł w gruncie rzeczy do ściany. Że coś się musi zmienić (w nas i wokół nas), albo naprawdę za chwilę z naszej rzeczywistości nie będzie co zbierać. Nie ze względu na klęski żywiołowe czy czyjąś jednostkową głupotę albo złą wolę (vide: aktualne pustoszenie Polski z drzew); ta rzeczywistość zawali się pod ciężarem zła i okrucieństwa, które toleruje już zbyt długo. Choć uniknięcia katastrofy nie sposób sobie wyobrazić.
Gdyż – no właśnie, w powieści autorka dokonuje subtelnej manipulacji, o którą pretensji nie zgłaszam, bo „kryminał zemsty” ma swoje prawa, ale jednak ją odnotowuję. Mianowicie występują tam przede wszystkim, o ile nie wyłącznie, zwierzęta roślinożerne, jak sarny czy dziki (no dobrze, są też lisy i psy, ale hodowane przez człowieka i nie widzimy, czym się one żywią). W rezultacie rysuje się nieprawdziwy obraz, że przyroda sama w sobie to raj, tylko niestety ten jeden drapieżca homo sapiens żywi się ciałami innych istot. Tymczasem cała przyroda oparta jest, co wiemy od Darwina, na straszliwych, jeśli się nad tym zastanowić, mechanizmach walki o byt, wypełniają ją łańcuchy pokarmowe… I oczywiście, jak postulują wegetarianie, nie jest oczywiste, że musimy w tym uczestniczyć, niemniej ich wyobraźnia także zatrzymuje się w pewnej chwili. Czy to, że żyjemy, nie jest oparte na systemie immunologicznym organizmu, który zabija inne istoty żywe (co z tego, że rzadko widoczne gołym okiem)? A co z owadami? I to nie tylko z komarami, gzami i innymi przykrymi gryzącymi braćmi mniejszymi; przecież wystarczy przejść przez łąkę, żeby mieć na sumieniu (i na butach) niejednego robaczka, łącznie z sympatycznymi skądinąd świerszczami, jeśli nie skakały zbyt szybko. Podobnie rozpalając ognisko, żeby na nim upiec nie przerażającą kaszankę, lecz nawet ziemniaki, skazujemy na śmierć w ogniu jakieś korniki czy inne zgniotki.
W filmie mówi o tym (tak jak w książce, ale na ekranie brzmi to mocniej) entomolog, a jego brawurowy wywód brzmi jak coś w rodzaju autoparodii, wskazującej powyższe ograniczenia. Gdyż świat jest straszliwy, ale za tę grozę nie tylko człowiek odpowiada. I nawet jeśli decyduje się ją ujrzeć, to i tak ją sobie dawkuje (na przykład nie zajmując się już losem owadów). Ta scena to jeden z tych momentów, które sprawiają, że nie mamy do czynienia z prostacką publicystyką. Otwiera się jeszcze jeden wymiar. Podobnie zresztą jak scena, w której Matoga (Zborowski) opowiada o losie swojej matki, pół-Niemki. Komedia miesza się z tragedią, żyjemy w rzeczywistości, na którą każda właściwie reakcja wywołuje niepokojące echo: tak, ale… A kiedy rysuje nam się wizja bezkonfliktowego świata, już po kilku sekundach rozumiemy, że to piękny sen, z którego trzeba będzie się obudzić.
Cezary Gmyz zatwitował z Berlina tak, jak to tylko on potrafi: że „Pokot” to film pogański, antychrześcijański i jeszcze jakiś. Byłbym rozczarowany, gdyby napisał coś mądrzejszego. Tak, ksiądz nie jest tu postacią sympatyczną, ale bywają tacy księża, a zresztą chrześcijaństwo to wiara w Boga i Jego Syna, nie w Jego personel. Natomiast upominanie się o to, żeby nie wzmagać cierpienia na tym świecie, a już na pewno, żeby cierpieniem i śmiercią się NIE BAWIĆ (myśliwi!) stanowi istotę wielu światopoglądów, zarówno religijnych, jak niereligijnych – i wyłączanie z tego kręgu współczucia chrześcijan nie ma ani podstaw, ani sensu. Może co najwyżej oznaczać, że chrześcijaństwo jako wezwanie spoza świata miesza nam się z kulturą chrześcijan (ludzi, z ich historycznymi, a też moralnymi ograniczeniami), lub/i że zaczynamy traktować wiarę w Chrystusa jak ideologię, z której przegnano wrażliwość, bo tej nie da się ująć w schemat prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi.
(źródło: http://ruda_parafianin.republika.pl/swi/f/fra0.htm)