Z zakłopotaniem przyznaję, że im jestem starszy, tym niżej na mojej prywatnej liście cnót do podziwiania-i-ewentualnie-praktykowania znajduje się szczerość. W tej chwili waham się na progu stwierdzenia, że to jedna z najbardziej przecenianych ludzkich zalet. O ile w ogóle jest zaletą.
Próbując usprawiedliwić tę moralną degrengoladę, przejrzałem uważnie Dekalog. I… nie ma. Nie ma zakazu kłamstwa! Ktoś powie, że owszem, jest ósme przykazanie. Ale ono zakazuje mijać się z prawdą „przeciw bliźniemu swemu”, a więc wtedy, gdy skutkiem naszego minięcia się z prawdą będzie, i to chyba intencjonalnie, szkoda drugiego człowieka. A co z przypadkiem odwrotnym? Gdy to prawda wywoła szkody? Tymczasem nie jest to wcale takie rzadkie.
Należę do pokolenia, które ukształtowały (pożyczone od starszego rodzeństwa) hasła kontrkultury. A więc, między innymi: „szczerość!”, „autentyzm!”, „prawdomówność!”. W rezultacie traktujemy te pojęcia jak niewzruszone fundamenty godziwego życia i zarazem jako synonimy. Nie wiem, co gorsze. Bo przecież prawdomówność oznacza relacjonowanie wydarzeń zgodnie ze stanem rzeczywistym, gdy szczerość oznacza specyficzną odmianę prawdomówności, a mianowicie zgodne z prawdą i otwarte zwierzanie się z własnych doznań czy opinii. Zaś autentyzm to w ogóle co innego, a mianowicie coś bliskiego „wewnątrzsterowności”, czyli unikanie narzuconych z zewnątrz ról, wybieranie ich na podstawie samodzielnej decyzji (w ogóle bez ról żyć się nie da).
Więc nie namawiam nikogo do rezygnacji z autentyzmu i prawdomówności. Ale szczerość… Jak wiadomo, powszechne i bardzo silne uczucie stanowi miłość własna. Każdy z nas nosi w sobie wyobrażenie idealnego siebie; to tego idealnego siebie kocha, wierząc, że jest z nim tożsamy. Ja na przykład bardzo bym chciał myśleć o sobie jako o mężczyźnie szalenie przystojnym, powalająco błyskotliwym i szatańsko zdolnym. Szczerość bliźnich raczej prędzej niż później zniszczyłaby ten obraz, przeciwstawiając mu łysiejącego faceta z lekką nadwagą, metrykalnie już nie nadającego się na amanta, nieraz towarzysko drętwego albo, przeciwnie, zbyt ekspansywnego, o talencikach jakichś tam, ale ograniczonych. Pewien mój szczery krewny wyjechał mi niedawno z uwagą, że lepiej wyglądam na zdjęciach, niż w rzeczywistości (z całą pewnością nie widział wszystkich fotografii, krążących po internecie). I co miałbym niby zrobić z taką prawdą o sobie? Więc z wdzięcznością przyjmuję ograniczoną szczerość bliźnich, litościwie nie pozbawiających mnie do końca iluzji.
Albo inny przykład. Jakiś czas temu pojechaliśmy z żoną do pensjonatu agroturystycznego, zresztą nie nadzwyczajnego, nawiasem mówiąc. Właścicielka z dumą dopytywała się, czy widzieliśmy, jakie piękne malowidło ścienne sporządzono właśnie w miejscowym kościele. Poszliśmy. Koło okna nad ołtarzem widniało czerwone serce, podobne do pluszowych gadżetów, sprzedawanych na Walentynki, z którego ściekały krople krwi. Serce było otoczone cierniową koroną. Upiorny bohomaz, krótko mówiąc. Nie minęła doba, a spytano nas, czyśmy świątynię odwiedzili i jak nam się podobała. I co mieliśmy powiedzieć? Szczerze, że ten koszmarek należałoby co prędzej zamalować? Czy nieszczerze, że owszem, owszem, bardzo jesteśmy wdzięczni za zwrócenie nam uwagi na tak bezprzykładne dzieło sztuki? Dyplomatyczna zmiana tematu nie wchodziła w grę, byłaby tożsama z odpowiedzią nr 1. Toteż pochwaliliśmy miejscowego artystę i z głupimi minami schowaliśmy się w pokoju. Tymczasem, jak dziś uważam, mogliśmy do niego wkroczyć z podniesionym czołem. Ponieważ zdaliśmy, tak jest, egzamin z moralności.
Świat jest urządzony w ten sposób, że choć bywa piękny, i choć lepiej jest istnieć, niż nie istnieć, sprawia nam, ludziom, masę przykrości, a czasem wprost przyprawia o cierpienie. Po co ranić, gdy nic to nie zmieni? Owszem, są sytuacje, gdy należy „dać świadectwo prawdzie”, ale doprawdy rzadziej, niż uważają miłośnicy szczerości. Sądzę, że są tylko dwa przypadki, które usprawiedliwiają okrutną zazwyczaj szczerość: kiedy wolno sądzić, że mamy wpływ na opinię drugiego człowieka (ale i wtedy warto się zastanowić nad stężeniem szczerości naszych słów, czyli nad stopniem ich oględności), oraz kiedy czujemy się przymuszeni przez otoczenie do uległego zaakceptowania opinii, naszym zdaniem, niemoralnej. Innymi słowy, nie namawiam do koniunkturalizmu. Ale do (kontrolowanej) hipokryzji – owszem. Czasem na szczęście można milczeć.
Nieszczerość jest społecznym smarem, pozwalającym ocierać się o bliźnich bez zgrzytów i iskier. Bez ranienia ich z lada powodu. Świat się nie zawali od tego, że drugi człowiek będzie uważał jakąś ramotę za wybitny dramat, irytujący wyciskacz łez za najlepszy film wszechczasów, kuriozalny kicz za arcydzieło malarstwa, a w sobie widzi nie beznadziejnego bęcwała, lecz duszę towarzystwa. W tym ostatnim przypadku można przecież wymiksować się ze wspólnych kolacji pod dowolnym, oczywiście fałszywym pretekstem. Dawanie sobie rady z życiem jest takim mozołem, że dokładanie sobie nawzajem brzemienia braku akceptacji wydaje mi się naprawdę uczestnictwem w jakimś haniebnym procederze…
(obrazek tytułowy pochodzi ze strony: https://pogotowiepolonistyczne.wordpress.com/2013/06/01/kicz/)