„Jedynym kryterium prawdy jest sama Prawda, jest promieniowanie jej słonecznego światła. Wszystkie pozostałe kryteria ważne są jedynie dla zwykłego, uprzedmiotowionego świata, dla komunikacji społecznej. Nigdy nie dowodzę prawdy sobie, zawsze muszę dowodzić ją innym. Żyję poznawczo w dwóch światach – w świecie pierwotnym, egzystencjalnym, w którym możliwe jest obcowanie z Prawdą, i świecie wtórnym, uprzedmiotowionym, w którym Prawda komunikowana jest innym, jest dowodzona, w świecie, w którym jest ona rozdrabniana na wiele prawd wskutek przystosowania do upadłego stanu świata” (Mikołaj Bierdiajew, Zarys metafizyki eschatologicznej, tłum. Wiera i Ryszard Paradowscy, Kęty 2004, s.46).
Przytaczam te słowa, zaledwie stanąłem na nogi po nocy sylwestrowej, ponieważ pod moim poprzednim wpisem, zarówno tu, na stronie, jak na fejsbuku, rozgorzała dyskusja. Tymczasem polemiki z mojej strony nie będzie – co oczywiście wygląda na złamanie podstawowych reguł internetowego dobrego wychowania i dowód zadufkostwa. A jest, tak naprawdę, jedynie konsekwencją założeń, o których starałem się pod koniec tamtego tekstu napisać.
Choć może za łatwo chcę umknąć z obszaru polemiki (źródłosłowem tego pojęcia jest polemos, czyli wojna)? No więc tak, wydaje mi się, że za dużo gadamy. I to gadamy w toksyczny sposób: nie zmierzając do wzajemnego zrozumienia, choćby do wzajemnego zrozumienia różnic między nami – sporządzić protokół rozbieżności to jednak: zrobić coś RAZEM – ale do pokonania przeciwnika. Tymczasem liczba operacji, prowadzących do rzetelnego lub erystycznego zwycięstwa w sporze, jest ograniczona i w rezultacie przebieg takich polemik przy danym temacie można z góry przewidzieć. Nie chcę brać w tym udziału. Szanuję fakt, że ktoś się ze mną nie zgadza, zapoznałem się z kontrargumentami, wydają mi się one na rozmaite sposoby nietrafne (m.in. dlatego, że atakują pozycje, których nie zajmuję – czy doprawdy twierdziłem, że fizyka może stać się służką teologii?!) i teraz musiałbym sam zrobić to, co mi się nie podoba, tzn. wkroczyć na ścieżkę polemiczną, czyli wojenną. Z góry wiem zarówno, co sam mogę napisać, jak i co w odpowiedzi przeczytam, a nawet – i to już zupełnie upiorne – co sam napiszę na te odpowiedzi. I tak ad mortem defecatem.
Tymczasem, i o tym pisze Bierdiajew, należę do ludzi, którzy wyraźnie, i zresztą boleśnie, dostrzegają różnicę między doświadczeniem wewnętrznym, a tym, co z niego zostaje, gdy zaczynam je przekładać na język argumentów dla innych i na logikę sporu z innymi. Dlatego sięgam chętnie po język metafor i symboli, i jeśli ktoś np. zaczyna domagać się definicji używanego przeze mnie pojęcia Tajemnica (wielką literą), albo przekształca to pojęcie w taki sposób, żeby móc mi wyjaśnić jego historycznie zmienne granice – że niby jest to coś, czego ludzkość jeszcze nie wie, ale w przyszłości z całą pewnością pozna i zrozumie – to milknę, przyjmując do wiadomości, że widocznie nasze doświadczenia duchowe są zbyt odmienne, żeby się porozumieć. Że jeśli nie wiesz, co oznaczam, niby X-em w równaniu, słowem „Tajemnica”, to pogadajmy o czymś innym, bo tu możemy się najwyżej pokaleczyć.
Jedną z najgorszych rzeczy, jaką można zrobić drugiemu człowiekowi, to zakwestionować jego bezpośrednio dane doświadczenie rzeczywistości. Nie mam w tym momencie na myśli zwykłego wyprowadzania z błędu („nie masz racji, psy nie miauczą”), ale uderzenie w fundament osobistego poczucia realności („całkowicie się mylisz, nie ma się czego bać” – o tym straszliwym sposobie rzekomego pocieszania pisał kiedyś krytycznie Ronald Laing – albo: „zdaje ci się, że świat jest chaotyczny, tak naprawdę podlegasz fatum, tylko go nie dostrzegasz”). Żeby bliźniemu coś takiego powiedzieć, trzeba, moim zdaniem, nie mieć innego wyjścia, a przynajmniej odczuwać bardzo mocny imperatyw moralny. Tak rozumiem tę piękną scenę z Nietzschego, gdy Zaratustra spotyka Pustelnika, ten wszczyna rozmowę o Bogu, a Zaratustra z przerażeniem mówi: „Czymże was mógłbym ja obdarzyć? Pozwólcie mi jednak odejść czym prędzej, abym wam czego nie odebrał!” – i ucieka. Internetowe przekonywanie się, że Bóg nie istnieje (lub odwrotnie) wydaje mi się efektem niezrozumienia racji Zaratustry.
Co nie oznacza oczywiście niezgody na dawanie świadectwa, że się wierzy lub nie. Ja zresztą, czego moi Polemiści chyba nie zauważyli, nie bronię tezy, że nauka DOWODZI istnienia Boga, tylko innej, negatywnej: że nauka nie czyni rozważań religijno-metafizycznych dziecinadą. Że modny obecnie, nie bez związku z kryzysem moralnym Kościoła, „nowy ateizm” jest intelektualną hucpą. Bo oczywiście Dawkins mówi znacznie więcej, niż Laplace („sir, hipoteza Boga nie była mi potrzebna”) – to byłaby oczywistość, ale przyjmowana powszechnie przez naukowców, bo taka właśnie ateologiczna jest natura nowożytnej nauki: wiara lub niewiara, jak lubi powtarzać mój Rozmówca, prof. Meissner, nie wpływa na wynik interpretacji doświadczeń w LHC. Dawkins mówi, jakby nic od Comte’a czy Feuerbacha intelektualnie się w naszej kulturze nie wydarzyło, że myśl religijna jest niepoważnym nonsensem, który należy przezwyciężyć. Naturalnie, jeśli w twoim wewnętrznym świecie niebo jest puste, to wręcz nie wolno ci twierdzić czegoś innego, choć namawiałbym na sięgnięcie po jakąś bardziej wyrafinowaną lekturę, niż „Bóg urojony”. Natomiast przekonywanie innych, że ich odmienne doświadczenie wewnętrzne jest nieuzasadnione, to już przekroczenie granic.
Co do mnie, bliskie mi jest szestowowskie rozumienie wiary jako opartej na nieustającym zwątpieniu. Ja NIE WIEM, co kryje się za kulisami przedstawienia, w którym biorę udział. Skoro już pojęcia są niezbędne, żeby zasygnalizować swoją pozycję, to powiedzmy tak: czuję się osieroconym przez Kościół człowiekiem na granicy religijności i agnostycyzmu. Mówiąc jeszcze dokładniej: na samym spodzie mnie, mojego doświadczania świata, widzę niepewność, melancholię, pokusę acedii, zrodzoną z podejrzenia, że istniejemy na kredyt zaciągnięty u nicości. Piętro wyżej sytuują się chwile, kiedy doświadczałem, tak jest, niejasnych znaków, że ten widok z samego dołu nie jest ostateczną prawdą o świecie. Znaki były niejasne i nieliczne. Ale uważam, że wolno mi, pozostając człowiekiem – przepraszam za autoreklamę – dość oczytanym i w miarę inteligentnym dokonać w tym momencie nieoczywistego, bo nie ma innych, wyboru, pascalowskiego rozstrzygnięcia (i nie, nie chodzi o trywialną nadzieję na pośmiertne korzyści). Widząc jak wszystko, co kocham, stopniowo ulatuje jak dym, jak marność, żyję w niezgodzie na tę „oczywistość”. By użyć terminologii Bierdiajewa: opowiadam się za światem podmiotowym przeciw przedmiotowemu. Za duchowością przeciw pooświeceniowej „racjonalności”. I za nadzieją przeciw nicości. I to ta nadzieja (nadzieja na sens, którego religijną nazwą jest zbawienie) wydaje mi się wartością, przesłanianą przez oba rodzaje pewności: tej religijnej (w powszechnym, a znieprawionym rozumieniu słowa „religia”) i tej antyreligijnej. Obydwie starają się przeciągnąć na swoją stronę autorytet nauki – i obydwie, jak sądzę, fundamentalnie się mylą (prof. Abramowicz tak, jak go rozumiem, pokazuje, że z perspektywą transcendetną jest nauka niesprzeczna, a nie, że dowodzi czegokolwiek w tej materii).
I nadziei właśnie na ten rok Państwu życzę, zwłaszcza tym, którzy mają wątpliwości; o tych pewnych swego też myślę życzliwie, ale nie bardzo wiem, czego miałbym im życzyć.