W numerze świątecznym „Gazeta Wyborcza” opublikowała dwa teksty dotyczące religii. Jeden – to artykuł fizyka, prof. Marka Abramowicza. Drugi – to esej (w każdym razie autor tak o nim mówi) Marcina Matczaka. Do dziś, a mija tydzień, nie milkną głosy na temat obydwu.
Ten pierwszy, o przydługim tytule „Fizyka jest dziś o wiele bliżej uznania istnienia Boga jako aktywnego elementu obiektywnej rzeczywistości” jest rzetelnym i wyważonym przedstawieniem nieoczywistego pogranicza między nauką a religią. Wychodzi od empirycznego faktu, opisywanego jako „zasada antropiczna”: jakkolwiek brzmi to nieco groteskowo, podstawowe wielkości fizyczne, które ukształtowały się w ciągu pierwszych sekund istnienia Wszechświata (jeśli był moment „zero”, o czym trzeba by powiedzieć osobno, bo to nieoczywiste), wydają się tak „dostrojone”, żeby po miliardach lat mógł pojawić się człowiek. Mówi się o „dostrojeniu”, gdyż zmiany dowolnej wartości na poziomie któregoś zera po przecinku (raczej dziesiątego, niż drugiego) sprawiłyby, że nie byłoby komu tego stwierdzić. Wygląda na to, że prawdopodobieństwo uzyskania takiego kompletu danych metodą czysto losową jest wielokrotnie niższe, niż prawdopodobieństwo wygranej w totka. A to ostatnie (przypominam obrazowe wyliczenie) jest mniej więcej takie, jak trafienie strzałem z pistoletu z jadącego autostradą samochodu w deskę o szerokości 40 cm, o której się wie, że jest wkopana w pobocze gdzieś na trasie Berlin – Norymberga, przy czym osoba z pistoletem, wyruszająca z Berlina, ma zawiązane oczy, a samochód pędzi z prędkością 140 km/h.
Ta właśnie zasada antropiczna średnio się komponuje z założeniem o przypadkowości wszystkiego. Można ją interpetować na dwa sposoby. Jeden to taki, że skomponowanie się tak, a nie inaczej, owych wartości fizycznych (chodzi o stałą Plancka, stosunek masy elektronu do protonu itp.) jest wprawdzie wydarzeniem zdumiewająco mało prawdopodobnym, ale ponieważ miało miejsce, więc pojawił się człowiek (w sensie gatunkowym, homo sapiens), który ten fakt zauważył. Wychodzi z tego tzw. słaba zasada antropiczna, w której nie ma mowy o celowości, tylko konstatuje się zdumiewający fakt. Zwolennicy interpretacji silnej mówią nieco więcej: że wygląda to tak, jakby Wszechświat powstawał „z myślą” o pojawieniu się kiedyś istoty rozumnej.
Profesor Abramowicz w gruncie rzeczy stwierdza w swoim artykule tylko tyle: silna zasada antropiczna powoduje, że tuż za horyzontem nauki majaczy myśl o Bogu. Natomiast słaba zasada antropiczna musi sobie poradzić z tą skrajnie mało prawdopodobną kombinacją danych w ten sposób, że przyjmuje (również na wiarę) koncepcję multiversum: równoczesnych miliardów Wszechświatów, wśród których znalazł się ten jeden, nasz, gdzie powstanie inteligentnego życia (czyli człowieka) było możliwe. Niedopowiedzianym taktownie wnioskiem dodatkowym jest ten, że ponieważ koncepcja multiversum nie należy do nauki – gdyż nie da się sfalsyfikować istnienia, lub nie, równoległych i z definicji izolowanych od siebie wszechświatów – więc mamy do wyboru tak naprawdę dwa rodzaje wiary: w Boga lub w multiversum. Ten właśnie wniosek zirytował część zwolenników „nowego ateizmu” w internecie, którzy zareagowali w sposób przewidywalny, a mianowicie pod linkami do artykułu oświadczyli, że to bzdura, naturalnie bez żadnych prób polemiki.
Najzabawniejsze jest to, że ta polemika nie jest taka trudna. Będzie o niej mowa w wywiadzie-rzece, jaki przeprowadziłem z prof. Meissnerem, który to wywiad pt. „Fizyk w jaskini światów” powinien się ukazać na początku zbliżającego się roku. Mówiąc z grubsza: o ile koncepcja multiversum falsyfikacji nie podlega, o tyle wymyślona przez prof. Penrose’a koncepcja Wszechświata „pulsującego” w kolejnych eonach, czyli jakby „multiversa” ułożone jednak na tej samej osi czasowej jedno po drugim, a nie funkcjonujące równocześnie, sfalsyfikować już się chyba da. Innymi słowy: nie jest tak, że naukowcy doszli do punktu, w której pozostają im jedynie dwie pozbawione jakichkolwiek argumentów akty wiary: wiara w Boga lub wiara w multiversum.
Sed contra – i to jest zasadnicza myśl światopoglądowa mojego Rozmówcy w książce – z logiki wiemy już od stu lat, że nie ma takiego systemu zdań, w którym nie istnieją aksjomaty przyjmowane bez dowodu. Mówiąc prościej: każdy z naszych światopoglądów, gdy go rozpisać na system twierdzeń, zawiera pewne zdania przyjmowane na wiarę, i rojenie o „naukowym światopoglądzie”, pozbawionym tej peszącej cechy, jest właśnie rojeniem tylko. Sam Meissner sprowadza zasadniczą różnicę między podstawowymi typami światopoglądów do intuicyjnej (!) odpowiedzi na pytanie, czy istnieje sfera transcendencji, wymykająca się (nie akcydentalnie i tymczasowo, ale trwale i ze swej natury) poznaniu naukowemu. Prymarne „tak” prowadzi do otworzenia się na Tajemnicę, którą następnie można interpretować z pomocą pojęć którejś (!) z religii lub poprzestać na religijnie podszytym agnostycyzmie; prymarne „nie” oznacza twardy ateizm lub, bo to pojęcie ostatnio coraz częściej słyszę, apateizm („mam tę problematykę w nosie”).
Ten opis (Abramowicza i Meissnera, do których towarzystwa w tej kwestii chętnie się zapisuję) nie dyskryminuje nikogo, nie ma w nim cienia wyższościowego dyskursu. Jeśli ktoś na takie postawienie sprawy reaguje okrzykiem „to bzdura”, to po prostu odmawia rozmowy, do czego naturalnie ma prawo, tyle że do swojej odmowy ewidentnie dokłada właśnie ton wyższościowy. „Jestem za mądry, żeby poddawać ten problem refleksji”. Jak już kilkakrotnie publicznie stwierdzałem, ludzi bardziej dzieli, moim zdaniem, opozycja „wiem na pewno” vs. „mam wątpliwości”, niż „wierzę” vs. „nie wierzę”. Przyznaję przy okazji, że wiedzący na pewno budzą moją irytację, choć można z nimi miło i z pożytkiem porozmawiać np. o starych fotografiach, problemach mniejszości LGBT albo o dziejach kultury masowej.
Drugi artykuł, opublikowany przez Wyborczą, dotyczył paradoksu (moim zdaniem: rzekomego) obchodzenia Bożego Narodzenia przez ludzi niewierzących. I w tym artykule ów ton wyższościowy oczywiście się pojawił, choć wydaje mi się, że ostrze tekstu Matczaka skierowane było w grupę znacznie szerszą, niż ateiści w ścisłym sensie. Wystarczy bowiem przeczytać ten tekst uważnie, żeby zauważyć, że słynne zdanie o „biednych automatach do konsumpcji” uderza także w katolików kulturowych, czyli, jak mi się wydaje, w większość z nas. Nieporozumienie wzięło się po pierwsze z doboru leadu i ramek, za co autor odpowiedzialności nie ponosi, a także z kontekstu społecznego: ludzie niewierzący zakładają z góry, że próba opisu sytuacji kulturowej, robiona z pozycji religijnych, jest na pewno składnikiem wojny kulturowej, świadomie lub nie. Nie widzą przy tym (i tak rozumiem rzeczywiście niezręczną samoobronę Matczaka na twitterze), że dotyczy to także opisów wyrosłych z myśli ateistycznej, i że choć w skali całego społeczeństwa są niewątpliwie na rozmaite sposoby dyskryminowani, to w kręgu środowisk lewicowo-liberalnych to oni mają skłonność do dyskryminacji, a mówić precyzyjniej: do przemocy symbolicznej, w duchu „jeśli jesteś wierzący, to tak, jakbyś wierzył w krasnoludki, jesteś niedouczony i zabobonny”. Ustalanie przy tym, kto zaczął (bo niewątpliwie oba fundamentalizmy się nawzajem napędzają), przypomina podobne spory w piaskownicy i z całą pewnością nie prowadzi do odzyskania wzajemnego szacunku. Co do mnie, mogę przystać, że zaczęli katolicy, bo zresztą światopogląd religijny jest oczywiście wielokrotnie starszy od ateizmu – lecz moim zdaniem w praktyce niewiele z tego obecnie wynika.
I to jest zasadniczy problem, który widzę. Żyjemy nad otchłanią, nie w sensie otchłani wojny, kryzysu klimatycznego itp. – to, by tak powiedzieć, tylko historyczne ukonkretnienia tamtej – lecz nad otchłanią egzystencjalną. NIE WIEMY I NIE BĘDZIEMY WIEDZIELI: po co żyjemy, co się kryje za tym przedstawieniem, w które nas na kilkadziesiąt lat wrzucono, czy w naszym codziennym wymykaniu się nicości i bezsensowi jest jakaś wartość, czy też spadamy we wszystkich kierunkach, na kształt róży wiatrów (jak pisał Różewicz). Czy zajmujemy się fizyką kwantową, czy też prowadzimy hurtownię wibratorów, stoimy w obliczu fundamentalnej niepewności; twierdzenie, że można się nią nie zajmować, zwane apateizmem, jest już jakimś rozstrzygnięciem. Mnie to akurat rozstrzygnięcie nie przekonuje na żadnym poziomie, ani praktycznym, ani teoretycznym, nie jest ono dla mnie satysfakcjonujące. Także zresztą rozsnuwanie uspokajającej narracji (jak wymalowanego parawanu) o cudach, czuwającej Opatrzności, interweniujących na co dzień świętych i tak dalej – jak też o kosmitach, reptilianach, energiach Kosmosu itp. – wydaje mi się dość tanią ucieczką przed sytuacją, w którą zostaliśmy wrzuceni z chwilą urodzenia. Tym bardziej traktowanie Bożego Narodzenia czy Wielkanocy jak pałki, którą się będzie okładać niewierzących, w wyniku czego pałki robi się także z poważnych ateistów, jak Camus, budzi we mnie (wiem, że w egalitarnych czasach nieco wstydliwe) arystokratyczne poczucie, że „nie mam z wami o czym gadać”. Tak, religia, w której zostałem wychowany, religia chrześcijańska, jeśli się nie robi z niej pop-religii (istnieje bowiem nurt pop-religijny, jak istnieje pop-ateistyczny), dostarcza mi narzędzi do wyrażania metafizycznego niepokoju, a ten wydaje mi się stanięciem w prawdzie, w autentyczności mojego indywidualnego istnienia. Przyjmuję do wiadomości, że dla kogoś mogą istnieć inne narzędzia. Natomiast, nie mam co ukrywać, irytuje mnie, gdy ktoś, z tej lub tamtej strony światopoglądowego sporu, kwestionuje w ogóle tę problematykę, ponieważ wydaje mi się, że proponuje mi wówczas życie nieautentyczne. Bo taki (w moim przekonaniu, które rzecz jasna może być mylne) mamy wybór: pewność albo autentyzm. Dlatego właśnie tekst prof. Abramowicza przeczytałem z satysfakcją, a teksty Matczaka i jego niewierzących polemistów – bez.