W numerze świątecznym „Gazeta Wyborcza” opublikowała dwa teksty dotyczące religii. Jeden – to artykuł fizyka, prof. Marka Abramowicza. Drugi – to esej (w każdym razie autor tak o nim mówi) Marcina Matczaka. Do dziś, a mija tydzień, nie milkną głosy na temat obydwu.

Ten pierwszy, o przydługim tytule „Fizyka jest dziś o wiele bliżej uznania istnienia Boga jako aktywnego elementu obiektywnej rzeczywistości” jest rzetelnym i wyważonym przedstawieniem nieoczywistego pogranicza między nauką a religią. Wychodzi od empirycznego faktu, opisywanego jako „zasada antropiczna”: jakkolwiek brzmi to nieco groteskowo, podstawowe wielkości fizyczne, które ukształtowały się w ciągu pierwszych sekund istnienia Wszechświata (jeśli był moment „zero”, o czym trzeba by powiedzieć osobno, bo to nieoczywiste), wydają się tak „dostrojone”, żeby po miliardach lat mógł pojawić się człowiek. Mówi się o „dostrojeniu”, gdyż zmiany dowolnej wartości na poziomie któregoś zera po przecinku (raczej dziesiątego, niż drugiego) sprawiłyby, że nie byłoby komu tego stwierdzić. Wygląda na to, że prawdopodobieństwo uzyskania takiego kompletu danych metodą czysto losową jest wielokrotnie niższe, niż prawdopodobieństwo wygranej w totka. A to ostatnie (przypominam obrazowe wyliczenie) jest mniej więcej takie, jak trafienie strzałem z pistoletu z jadącego autostradą samochodu w deskę o szerokości 40 cm, o której się wie, że jest wkopana w pobocze gdzieś na trasie Berlin – Norymberga, przy czym osoba z pistoletem, wyruszająca z Berlina, ma zawiązane oczy, a samochód pędzi z prędkością 140 km/h.

Ta właśnie zasada antropiczna średnio się komponuje z założeniem o przypadkowości wszystkiego. Można ją interpetować na dwa sposoby. Jeden to taki, że skomponowanie się tak, a nie inaczej, owych wartości fizycznych (chodzi o stałą Plancka, stosunek masy elektronu do protonu itp.) jest wprawdzie wydarzeniem zdumiewająco mało prawdopodobnym, ale ponieważ miało miejsce, więc pojawił się człowiek (w sensie gatunkowym, homo sapiens), który ten fakt zauważył. Wychodzi z tego tzw. słaba zasada antropiczna, w której nie ma mowy o celowości, tylko konstatuje się zdumiewający fakt. Zwolennicy interpretacji silnej mówią nieco więcej: że wygląda to tak, jakby Wszechświat powstawał „z myślą” o pojawieniu się kiedyś istoty rozumnej.

Profesor Abramowicz w gruncie rzeczy stwierdza w swoim artykule tylko tyle: silna zasada antropiczna powoduje, że tuż za horyzontem nauki majaczy myśl o Bogu. Natomiast słaba zasada antropiczna musi sobie poradzić z tą skrajnie mało prawdopodobną kombinacją danych w ten sposób, że przyjmuje (również na wiarę) koncepcję multiversum: równoczesnych miliardów Wszechświatów, wśród których znalazł się ten jeden, nasz, gdzie powstanie inteligentnego życia (czyli człowieka) było możliwe. Niedopowiedzianym taktownie wnioskiem dodatkowym jest ten, że ponieważ koncepcja multiversum nie należy do nauki – gdyż nie da się sfalsyfikować istnienia, lub nie, równoległych i z definicji izolowanych od siebie wszechświatów – więc mamy do wyboru tak naprawdę dwa rodzaje wiary: w Boga lub w multiversum. Ten właśnie wniosek zirytował część zwolenników „nowego ateizmu” w internecie, którzy zareagowali w sposób przewidywalny, a mianowicie pod linkami do artykułu oświadczyli, że to bzdura, naturalnie bez żadnych prób polemiki.

Najzabawniejsze jest to, że ta polemika nie jest taka trudna. Będzie o niej mowa w wywiadzie-rzece, jaki przeprowadziłem z prof. Meissnerem, który to wywiad pt. „Fizyk w jaskini światów” powinien się ukazać na początku zbliżającego się roku. Mówiąc z grubsza: o ile koncepcja multiversum falsyfikacji nie podlega, o tyle wymyślona przez prof. Penrose’a koncepcja Wszechświata „pulsującego” w kolejnych eonach, czyli jakby „multiversa” ułożone jednak na tej samej osi czasowej jedno po drugim, a nie funkcjonujące równocześnie, sfalsyfikować już się chyba da. Innymi słowy: nie jest tak, że naukowcy doszli do punktu, w której pozostają im jedynie dwie pozbawione jakichkolwiek argumentów akty wiary: wiara w Boga lub wiara w multiversum.    

Sed contra – i to jest zasadnicza myśl światopoglądowa mojego Rozmówcy w książce – z logiki wiemy już od stu lat, że nie ma takiego systemu zdań, w którym nie istnieją aksjomaty przyjmowane bez dowodu. Mówiąc prościej: każdy z naszych światopoglądów, gdy go rozpisać na system twierdzeń, zawiera pewne zdania przyjmowane na wiarę, i rojenie o „naukowym światopoglądzie”, pozbawionym tej peszącej cechy, jest właśnie rojeniem tylko. Sam Meissner sprowadza zasadniczą różnicę między podstawowymi typami światopoglądów do intuicyjnej (!) odpowiedzi na pytanie, czy istnieje sfera transcendencji, wymykająca się (nie akcydentalnie i tymczasowo, ale trwale i ze swej natury) poznaniu naukowemu. Prymarne „tak” prowadzi do otworzenia się na Tajemnicę, którą następnie można interpretować z pomocą pojęć którejś (!) z religii lub poprzestać na religijnie podszytym agnostycyzmie; prymarne „nie” oznacza twardy ateizm lub, bo to pojęcie ostatnio coraz częściej słyszę, apateizm („mam tę problematykę w nosie”).

Ten opis (Abramowicza i Meissnera, do których towarzystwa w tej kwestii chętnie się zapisuję) nie dyskryminuje nikogo, nie ma w nim cienia wyższościowego dyskursu. Jeśli ktoś na takie postawienie sprawy reaguje okrzykiem „to bzdura”, to po prostu odmawia rozmowy, do czego naturalnie ma prawo, tyle że do swojej odmowy ewidentnie dokłada właśnie ton wyższościowy. „Jestem za mądry, żeby poddawać ten problem refleksji”. Jak już kilkakrotnie publicznie stwierdzałem, ludzi bardziej dzieli, moim zdaniem, opozycja „wiem na pewno” vs. „mam wątpliwości”, niż „wierzę” vs. „nie wierzę”. Przyznaję przy okazji, że wiedzący na pewno budzą moją irytację, choć można z nimi miło i z pożytkiem porozmawiać np. o starych fotografiach, problemach mniejszości LGBT albo o dziejach kultury masowej.  

Drugi artykuł, opublikowany przez Wyborczą, dotyczył paradoksu (moim zdaniem: rzekomego) obchodzenia Bożego Narodzenia przez ludzi niewierzących. I w tym artykule ów ton wyższościowy oczywiście się pojawił, choć wydaje mi się, że ostrze tekstu Matczaka skierowane było w grupę znacznie szerszą, niż ateiści w ścisłym sensie. Wystarczy bowiem przeczytać ten tekst uważnie, żeby zauważyć, że słynne zdanie o „biednych automatach do konsumpcji” uderza także w katolików kulturowych, czyli, jak mi się wydaje, w większość z nas. Nieporozumienie wzięło się po pierwsze z doboru leadu i ramek, za co autor odpowiedzialności nie ponosi, a także z kontekstu społecznego: ludzie niewierzący zakładają z góry, że próba opisu sytuacji kulturowej, robiona z pozycji religijnych, jest na pewno składnikiem wojny kulturowej, świadomie lub nie. Nie widzą przy tym (i tak rozumiem rzeczywiście niezręczną samoobronę Matczaka na twitterze), że dotyczy to także opisów wyrosłych z myśli ateistycznej, i że choć w skali całego społeczeństwa są niewątpliwie na rozmaite sposoby dyskryminowani, to w kręgu środowisk lewicowo-liberalnych to oni mają skłonność do dyskryminacji, a mówić precyzyjniej: do przemocy symbolicznej, w duchu „jeśli jesteś wierzący, to tak, jakbyś wierzył w krasnoludki, jesteś niedouczony i zabobonny”. Ustalanie przy tym, kto zaczął (bo niewątpliwie oba fundamentalizmy się nawzajem napędzają), przypomina podobne spory w piaskownicy i z całą pewnością nie prowadzi do odzyskania wzajemnego szacunku. Co do mnie, mogę przystać, że zaczęli katolicy, bo zresztą światopogląd religijny jest oczywiście wielokrotnie starszy od ateizmu – lecz moim zdaniem w praktyce niewiele z tego obecnie wynika.

I to jest zasadniczy problem, który widzę. Żyjemy nad otchłanią, nie w sensie otchłani wojny, kryzysu klimatycznego itp. – to, by tak powiedzieć, tylko historyczne ukonkretnienia tamtej – lecz nad otchłanią egzystencjalną. NIE WIEMY I NIE BĘDZIEMY WIEDZIELI: po co żyjemy, co się kryje za tym przedstawieniem, w które nas na kilkadziesiąt lat wrzucono, czy w naszym codziennym wymykaniu się nicości i bezsensowi jest jakaś wartość, czy też spadamy we wszystkich kierunkach, na kształt róży wiatrów (jak pisał Różewicz). Czy zajmujemy się fizyką kwantową, czy też prowadzimy hurtownię wibratorów, stoimy w obliczu fundamentalnej niepewności; twierdzenie, że można się nią nie zajmować, zwane apateizmem, jest już jakimś rozstrzygnięciem. Mnie to akurat rozstrzygnięcie nie przekonuje na żadnym poziomie, ani praktycznym, ani teoretycznym, nie jest ono dla mnie satysfakcjonujące. Także zresztą rozsnuwanie uspokajającej narracji (jak wymalowanego parawanu) o cudach, czuwającej Opatrzności, interweniujących na co dzień świętych i tak dalej – jak też o kosmitach, reptilianach, energiach Kosmosu itp. – wydaje mi się dość tanią ucieczką przed sytuacją, w którą zostaliśmy wrzuceni z chwilą urodzenia. Tym bardziej traktowanie Bożego Narodzenia czy Wielkanocy jak pałki, którą się będzie okładać niewierzących, w wyniku czego pałki robi się także z poważnych ateistów, jak Camus, budzi we mnie (wiem, że w egalitarnych czasach nieco wstydliwe) arystokratyczne poczucie, że „nie mam z wami o czym gadać”. Tak, religia, w której zostałem wychowany, religia chrześcijańska, jeśli się nie robi z niej pop-religii (istnieje bowiem nurt pop-religijny, jak istnieje pop-ateistyczny), dostarcza mi narzędzi do wyrażania metafizycznego niepokoju, a ten wydaje mi się stanięciem w prawdzie, w autentyczności mojego indywidualnego istnienia. Przyjmuję do wiadomości, że dla kogoś mogą istnieć inne narzędzia. Natomiast, nie mam co ukrywać, irytuje mnie, gdy ktoś, z tej lub tamtej strony światopoglądowego sporu, kwestionuje w ogóle tę problematykę, ponieważ wydaje mi się, że proponuje mi wówczas życie nieautentyczne. Bo taki (w moim przekonaniu, które rzecz jasna może być mylne) mamy wybór: pewność albo autentyzm. Dlatego właśnie tekst prof. Abramowicza przeczytałem z satysfakcją, a teksty Matczaka i jego niewierzących polemistów – bez.  

źródło: wyborcza.pl

Udostępnij


O mnie



  • Świetne Panie Profesorze, świetne! To precyzyjnie moje refleksje! Mogę tylko dodać, że po przeczytaniu tego tekstu Abramowicza z radością trafiłem na jego wcześniejszy — w obronie Olgi Tokarczuk, a do tego kupiłem kilka nowych książek, by pogłębić moją niezbyt aktualną i dość powierzchowną, choć całkiem szeroką orientację w tych sprawach. Tekst Matczaka znam szczęśliwie tylko z pośrednich relacji za które jestem wdzięczny, bo nie straciłem czasu na czytanie celebryty lubującego się we wszczynaniu clickbait-owych kontrowersji. Elegancko Pan to podsumował, wręcz nad-uprzejmie, co tym bardziej szanuję.

  • Zrobiłam sobie tzw. zrzut ekranu (czyli zdjęcie) z ostatnim akapitem Pana tekstu i wpiszę sobie jego początek do mojego dziennika. Nic piękniejszego dziś nie czytałam/ nie słyszałam.
    Mma nadzieję, że z Nowym Rokiem będzie Pan pisał częściej!

  • Byłem jedną z osób, która zareagowała na artykuł prof. Abramowicza „bzdura”. Więcej nie pisałem nie z niechęci do polemiki, lecz z powodu niechęci do wdawania się w fejsbukowe awantury na publicznie dostępnym profilu.

    Argumenty jednak mam i jestem zdolny do polemiki.

    Tekst prof. Abramowicza zawiera bardzo dużo manipulacji i kontrowersyjnych twierdzeń jak na „rzetelne i wyważone przestawienie nieoczywistego pogranicza między nauką a religią”. Omówię pobieżnie niektóre z nich.

    To, że nauka JESZCZE czegoś nie rozstrzygnęła, nie oznacza, że nigdy nie rozstrzygnie. Wyciąganie wniosków teologiczno-filozoficznych z luźnych przypuszczeń na temat multiwersum jest przedwczesne, bo nie ma nawet precyzyjnych modeli matematycznych takie multiwersum opisujących. Zarazem jednak może się (w dalekiej przyszłości) okazać, że jesteśmy w stanie np. zmierzyć interakcję naszego wszechświata z innymi wszechświatami (np. grawitacyjną). I co wtedy?

    Względność czasu i przestrzeni niewiele ma wspólnego z istnieniem boga. Czas i przestrzeń mogą być względne, a bóg nadal może nie istnieć. Teoria względności nie jest dowodem na istnienie boga.

    Niematerialne aspekty rzeczywistości niewiele mają wspólnego z duchowością. „Niematerialne aspekty rzeczywistości” to jak rozumiem np. cząstki pozbawione masy czy oddziaływania między nimi. Są one jednak precyzyjnie opisywane matematycznie, rozmowa o nich odbywa się zatem na innym poziomie niż moim zdaniem mgliste i nieprecyzyjne rozważania o duchowości.

    Współczesna fizyka nie jest sprzeczna ze światopoglądem materialistycznym.

    Richard Dawkins nie twierdzi w „Bogu urojonym”, że nauka udowodniła nieistnienie boga. Twierdzi, że postępy nauki czynią istnienie boga coraz mniej prawdopodobnym, że trochę jak u Laplace’a bóg staje się zbędny jako hipoteza. Innymi słowy: są co najwyżej sugestią, ale nie dowodem. Dawkins twierdzi, że nieistnienia boga nie da się udowodnić, natomiast da się naukowo udowodnić jedynie nieprawdziwość tez religii o charakterze naukowym, dotyczących spraw, które nauka może rozstrzygnąć. Twierdzi – słusznie – że religie niekiedy takie tezy stawiają. Pozostaje pytanie na ile takie tezy uznajemy za integralną część religii (w przypadku chrześcijaństwa byłaby to chociażby antropologia i nauczanie chrześcijaństwa o płciach etc.).

    Fakt, że wszechświat powstał w Wielkim Wybuchu nie zaprzecza tezie o wieczności materii. Materia uczestnicząca w Wielkim Wybuchu mogła chociażby pochodzić z innych wszechświatów, istniejących wcześniej. To przecież przywoływany przez Abramowicza Roger Penrose pracował na teorią, że Wielki Wybuch bierze się z cyklicznych zderzeń bran i że wielkie wybuchy się powtarzają.

    Ze słabej zasady antropicznej nie wynika istnienie multiwersum. Owszem, zakładając, że stałe fizyczne są losowe, istnienie ludzi jest bardzo mało prawdopodobne. Ale z tego nie wynika istnienie innych wszechświatów. Z tego wynika, że żyjemy we wszechświecie w którym to się zdarzyło, nic więcej. Multiwersum byłoby dobrym wyjaśnieniem tego jak to się stało, ale nie jedynym możliwym. Nasz świat może być „wyregulowany” pod ludzi po prostu przez przypadek. Byłoby to mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Nie da się tej kwestii rozstrzygnąć bez precyzyjnego opisu dlaczego stałe fizyczne są takie jakie są i jak ewoluują (a być może: jak zmieniają się między wszechświatami), a to często jest poza możliwościami współczesnej fizyki.

    Możliwe jednak, że fizyka dokona w tej kwestii postępu i jest dla mnie niezrozumiałe dlaczego prof. Abramowicz chciałby rozstrzygać kwestię istnienia czy nieistnienia boga na podstawie aktualnego stanu badań. Jeżeli pomyli się co do dalszego rozwoju fizyki, takie rozstrzygnięcia byłyby przecież problemem dla osób wierzących, zakładając, że posługiwałyby logiką prof. Abramowicza.

    Problem obserwatora w fizyce kwantowej nie jest dobrze rozumiany i nie można z niego wyciągać wniosków filozoficzno-teologicznych („wszechświat nie istnieje sam siebie, […] bez naszej obserwacji”). Interakcje między fizyką kwantową a klasyczną nie są jeszcze w pełni wyjaśnione. Są podejmowane próby wyjaśnienia dekoherencji kwantowej bez konieczności posługiwania się koncepcją obserwatora. Poczekajmy parę dekad na ich rozstrzygnięcie 🙂

    Wreszcie: krasnoludki. Kwestia istnienia krasnoludków to kwestia filozoficzno-definicyjna. Jeżeli zdefiniujemy krasnoludki jako małe człekokształtne inteligentne brodate ludziki w czerwonych czapeczkach (a to zapewne jest zbyt precyzyjna definicja), to zapewne gdzieś w multiwersum złożonym z wielu światów na takie coś trafimy, zapewne w nieskończenie wielu światach, nie w jednym. Dlaczego istnienie takich ludzików miałoby być mniej prawdopodobne bądź bardziej absurdalne od istnienia boga? Zarazem jednak: w mitologii słowiańskiej kransoludki to DUCHY opiekuńcze. W tym sensie, w myśl tej definicji, wiara w ich istnienie niewiele się różni od wiary w boga (i proszę tego nie interpretować jako braku szacunku dla religii).

    Wiara w boga „zamiast” wiary w multiwersum nie jest bardziej eleganckim rozwiązaniem z punktu widzenia nauki niż wiara w multiwersum. Istnienie boga też jest „rozrzutne” z punktu widzenia fizyki.

    Nawet jeżeli nigdy nie uda się udowodnić istnienia multiwersum, istnieje różnica pomiędzy wiarą w coś opartą na precyzyjnym modelu matematycznym, który być może daje jakieś choćby częściowo weryfikowalne przewidywania, od wiary religijnej. Innymi słowy: „nienaukowość” i „niepoznawalność” multiwersum nie jest kwestią binarną, jest kwestią pewnego prawdopodobieństwa, które można próbować analizować. Wiary religijnej nie da się tak analizować. Czasami nie da się powiedzieć, że coś jest udowodnione, pewne, ale to nie oznacza, że nie możemy rozstrzygać czy coś jest mniej czy bardziej prawdopodobne.

    Einstein nie wierzył w boga, Einstein był agnostykiem (ale takim, który nie wierzy w życie po śmierci, więc bliższym ateisty niż chrześcijanina). Einsten posługiwał się religijną retoryką, podobnie jak wielu innych fizyków. Niewiele z tej retoryki wg jego biografów wynikało w praktyce.

    Na poziomie bardziej ogólnym zaś: „bzdurą” w tekście prof. Abrahamowicza jest próba wmontowania boga w fizyczny świat i próba pogodzenia tez religii z aktualnym stanem wiedzy, bez uwzględnienia faktu, że nauka być może będzie się dalej rozwijać.

    Nie ma moim zdaniem takiej potrzeby. Fizyka nie wyklucza istnienia boga, natomiast rozważania który wariant fizycznego opisu rzeczywistości jest bardziej sprzyja religijnemu światopoglądowi są absurdalne, bo zawiera się w nich założenie, że bóg jest jakoś z tą fizyczną rzeczywistością połączony. Jestem ateistą i zarazem uważam, że bóg – jeżeli istnieje – istnieje POZA wszechświatem, poza multiwersum, etc., istnieje – jeżeli istnieje – zupełnie inaczej i na innej płaszczyźnie.

    Opisywany przez Hawkinga samowystarczalny wszechświat bez granic, multiwersum, wszechświat cyklicznie przechodzący wielkie wybuchy, etc. nie są sprzeczne z istnieniem boga.

    Próba uzgodnienia istnienia boga z nauką otwiera tylko drogę do krytyki, pozwala Dawkinsom różnego rodzaju wskazać, że używamy boga do „zapychania dziur” tam gdzie nauka jeszcze pewnych kwestii nie rozstrzygnęła (Dawkins posługuje się pojęciem „god of gaps” i ponownie, proszę nie interpretować tego co piszę jako braku szacunku). Luki w naukowym opisie rzeczywistości nie powinny być wyjaśniane za pomocą nadprzyrodzonej interwencji chociażby dlatego, że taki zabieg może być szkodliwy dla osób wierzących.

    Bzdurą jest wreszcie w tekście profesora Abrahamowicza utożsamianie boga z bogiem abrahamickim, bogiem żydów, chrześcijan i muzułmanów. Inne religie mają inne wizje wszechświata. Wszechświat nie zawsze jest stworzony przez boga, wszechświat czasami ulega cyklicznym zmianom, ale nie ma początku i końca.

    Każde z powyższych twierdzeń chętnie rozwinę.

  • Napisałem dzisiaj polemikę dla wyborczej, wysłałem im na maila i myślałem, że sprawa załatwiona, a tu się okazuje, że nie bardzo i znowu trzeba polemizować. Wszyscy czterej panowie usiłujecie wyjąć język religijny z religii, użyć go gdzie indziej i oczekiwać, że będzie to miało sens i znaczenie. Obawiam się, że to się nie uda. Religia w przeszłości nie posługiwała się obecnym językiem religijnym. Idąc takim tropem jak powyżej: nasz język albo nieautentyczność, trzeba by zdyskwalifikować jako nieautentyczną całą religię z czasów powstawania Biblii, włącznie z historycznym Jezusem, który oczywiście nie posługiwał się takimi pojęciami, jak powyżej zdefiniowane i w ogóle tak nie myślał. Jezus o żadnej nauce w dzisiejszym sensie nie słyszał, jak i wszyscy ówcześni ludzie. Może to byli podli ateiści. Jak mnie wyborcza nie wydrukuje, czego się spodziewam, to wyślę polemikę mailem.

  • Skoncentrowanie kultury europejskiej na temacie śmierci jest historycznym zbiegiem okoliczności, który nie musiał się wydarzyć. Czy to był korzystny zbieg okoliczności to kwestia gustu. Ja nie podejrzewam, żeby ciągłe rozmyślanie o śmierci było koniecznym warunkiem właściwego życia, ani prowadziło do powstania lepszego społeczeństwa. Dogmatu nadrzędności śmierci nad życiem nie przyjmują nie tylko ateiści, ale także wszystkie kultury poza europejskie i wszystkie kultury przedchrześcijańskie (w tym stoicyzm, epikureizm, sceptycyzm, starożytny cynizm), włącznie z historycznym Jezusem, który zdaniem historyków nie planował swojej śmierci za cudze grzechy, bo miał inną koncepcję. Powoływanie się na starożytność też jest niebezpiecznym pomysłem, bo ludzkość przez większość swojej prehistorii nie miała religii w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Filozof Diogenes Cynik wyśmiewał zarówno obsesję na punkcie grobów i pogrzebów, jak i konsumpcję na pokaz.

    O tym że nie istnieje spójny i niesprzeczny zbiór zdań bez założeń wiedzieli logicy od zawsze i nie potrzebowali do tego Godla. Wystarczy zauważyć, że do stworzenia systemu bez założeń potrzebne było by stworzenie nieskończonego zbioru zdań, żeby kolejne założenia wyjaśniać. Twierdzenie Godla mówi coś zupełnie innego: w każdym formalnym systemie aksjomatycznym z liczbami naturalnymi taki niesprzeczny zbiór zdań musi być niezupełny, czyli muszą istnieć zdania, których nie da się obalić ani udowodnić. To jest ciekawa własność systemów formalnych, czyli w praktyce matematycznych, ale nie ma związku z rozważaniami o światopoglądach. Chyba że za część światopoglądu uznamy fragmenty matematyki związane z tym twierdzeniem.

    Definiowanie religii jako wiedzy o Tajemnicy jest wynalazkiem chrześcijaństwa i nie występuje w żadnej innej religii, włącznie z judaizmem i historycznym Jezusem. Ten wynalazek wynika z historii wczesnego chrześcijaństwa, które składało się z ludzi zachowujących się tak samo jak pozostali i tym co miało ich wyróżnić miała być owa wiedza. Nie ma najmniejszego powodu, żeby chrześcijanie zapisywali pozostałe religie po ‘swojej stronie’ jako ‘wyznawców wiedzy o Tajemnicy’, a jedynie ‘twardych ateistów’ jako tych gorszych, co to odrzucają Tajemnicę. W praktyce chrześcijaństwo stało się jednak normalną religią, a chrześcijanie to dzisiaj osoby, które praktykują zachowania chrześcijańskie, a nie wyznawcy specjalnej wiedzy. Doktryna o istnieniu wiedzy religijnej o Tajemnicy wymaga ustalenia, co ową Tajemnicą nie jest i tu się sprawa skomplikowała, bo nie wiadomo, kto miałby to ustalać. Gdy wynaleziona została nauka religia doczepiła do nauki zadanie definiowania, co nie jest Tajemnicą i w ten sposób mamy doktrynę o dwóch sferach wiedzy: naukowej i religijnej. Tak się jednak nieprzyjemnie składa, że nauka (podobnie jak religia) w ogóle nie jest sferą wiedzy, tylko metodą, czyli sposobem działania. Nie istnieje żaden określony z góry zakres wiedzy naukowej i historycznie ciągle się zmienia. Nie istnieje żaden ‘zakres wiedzy naukowej’ poza którym znajduje się Tajemnica, nauka żadnej Tajemnicy nie definiuje. Nauka, tak samo jak religia, nie jest zakresem wiedzy i tak samo jak religia, nie jest w żaden przedmiotowy sposób ograniczona. Religia może zajmować się wszystkim, czym zajmuje się nauka i odwrotnie. Religia i nauka to różne rodzaje działalności. Różnica tkwi w metodzie, a nie przedmiocie zainteresowania. Chrześcijaństwo powstało w czasach, gdy nauki nie było. To co dzisiaj nazywamy nauką powstało najwyżej 800 lat temu (pierwsze europejskie uniwersytety). Gdyby istnienie religii było uzależnione od powstania wiedzy naukowej, to by ona nie powstała.

    ‘Zasada antropiczna’ to nie jest wypowiedź sformułowana w języku nauki, tylko religii. Hipoteza naukowa musi być możliwa do sfalsyfikowania, czyli musi istnieć stan alternatywny, który należałoby wykluczyć. Jak miałby wyglądać świat bez ‘zasady antropicznej’? Celem owej ‘zasady’ jest wyłącznie religijna apologia. Mój przedmówca powyżej ma oczywiście rację, że ‘stałe wielkości fizyczne’ to chwilowa wiedza, która może się zmienić, a nawet jakby się nie zmieniła, to nie będziemy wiedzieli, czy jest ostateczna, a gdybyśmy (w czarodziejski sposób) wiedzieli, że jest ostateczna, to nadal nie byłby dowód, że te wielkości można dostrajać i dowolnie zmieniać. Cały wywód prof. Abramowicza jest dowodzeniem tezy przez nią samą w zamaskowanej pseudonaukowej postaci. Wmawianie czytelnikom, że ateizm jest zależny od ‘teorii wieloświatu’ to oczywiście nonsens. Ateizm nie zależy od żadnej teorii powstania świata, podobnie jak religia nie zależy od stworzenia świata przez boga. Co więcej wieloświat, jak i wszechświat cykliczny Penrose’a, nie są teoriami powstania świata (osobiście przypuszczam, że obie są tak samo nieuzasadnione). To są hipotezy odnośnie tego, co znajduje się poza naszym horyzontem obserwacji. Ich przewaga nad bogiem jest taka, że są sformułowane w języku nauki (można sobie wyobrazić inne możliwości). Żadna naukowa teoria powstania świata nie powstała i nie może powstać z powodów logicznych. Gdyby istniała fizyczna przyczyna powstania świata, byłaby częścią fizycznego świata, czyli nie byłaby jego przyczyną. Gdybyśmy zobaczyli na zdjęciu zrobionym przez najnowszy teleskop siwego staruszka tworzącego świat, ów siwy staruszek byłby obiektem fizycznym i częścią fizycznego świata, a nie przyczyną jego powstania. Ateiści nie potrzebują żadnej teorii postania świata, tak samo jak osoby religijne. Mity religijne o powstaniu świata, takie jak ‘zasada antropiczna’, nie mają nikogo do religii przyciągnąć, tylko uzasadnić tym którzy już uznają danego boga, że to jest właściwy bóg. Prof. Abramowicz tworzy religijny mit, aby upewnić siebie i swoich współwyznawców, że ich bóg jest potężny. Czy jednak stworzenie świata specjalnie dla ludzi (ironicznie nazwanych homo sapiens) byłoby świadectwem bożej mądrości? Obawiam się, że taka koncepcja cierpi na monstrualną antropocentryczną pychę.

    Prof. Abramowicz poza powyższym pomieszał ateizm z materializmem, Platona z Popperem i Penrose’m i istnienie abstrakcyjnych obiektów na tym świecie z istnieniem zaświatów. Teologia kościelna przejęła od Platona przekonanie o istnieniu zaświatów, które Platon postulował, gdyż uznał, że w naszym świecie nie mogą istnieć obiekty abstrakcyjne. Prof. Abramowicz napisał, że przeciwnie, tzn. w naszym świecie są aspekty idealne, czyli usunął powód dla którego Platon postulował istnienie zaświatów i nazwał to ‘poglądem Platona’. Ja myślę, że prof. Abramowicz, zgodnie z własnym wywodem żadnych zaświatów w celach naukowych nie potrzebuje. A w celach religijnych może je postulować, nie ma to żadnego związku z nauką.

  • co do konkluzji wypowiedzi pt.: „Brak powagi”, to pragnienie autentyzmu, podkreślenie jego roli takie samo, jak u Tomasza Mertona w jego wypowiedzi z „zapisków współwinnego widza”, na temat śmierci.
    szkoda, że nie mogę, poza obserwowaniem Pana strony, na FB, zamieszczać tam komentarzy.
    pomimo ułomności wszystkich moich wypowiedzi, a może dlatego?
    a tekst, ten wyżej świetny, jak każdy, Pański.

  • Co do „niemożliwości trafienia strzałem z pistoletu z jadącego autostradą samochodu w deskę… ” to z miejsca przypomina mi się Stanisław Lem, który w „Doskonałej próżni” błyskotliwie udowadnia, że urodzenie się każdego z nas jest statystycznie praktycznie niemożliwe. 🙂
    „DE IMPOSSIBILITATE VITAE”
    Sęk w tym, że widzimy tylko jednostkowe byty, te, które wygrały na loterii prawdopodobieństwa, a nie widzimy bilionów przegranych. Analogicznie może być i z Wszechświatem. Ale tym nie rządzi Bóg, tylko statystyka.

    Rzeczywiście GW wrzuciła nam niespodziewanie na wigilijny stół dwa granaty i niezły z tego wyszedł huczek…
    Tekst Matczaka jest, pomijając wyraźną bufonadę autora, jedynie nieco nieporadny. Nie za bardzo napisał to co chciał – tak przynajmniej wynika z późniejszych jego tłumaczeń. Lekko zgrzytając zębami jakoś przetrawiłem te kuksańce wobec ateistów. W końcu była to opinia teologa/moralisty-amatora, co to wyrocznią może i jest, ale na innym polu – prawa.
    Drugi „granat” jest zdecydowanie poważniejszy, bo pisze go fachowiec, wydaje się niekwestionowany w swojej profesji (do tego absolwent mojego L.O.!). Renomowany profesor fizyki, o tym, że współczesna nauka już ,już, prawie, wpadła na ślad Boga. Bagatela!
    I co za rozczarowanie… Z niedowierzaniem przeczytałem, że odczytuje Pan artykuł prof. Marka Abramowicza jako rzetelny i wyważony. Mnie wydał się …wręcz przeciwnie.
    Pomieszanie z poplątaniem, miesza pojęcia, wrzuca wyrwane cytaty, zakłada jakieś dziwne teorie (np. „ateistyczna doktryna wieloświatu”. WTF?) , a na koniec przygważdża argumentem z krasnoludkami. Nie miejsce tu na wiwisekcję wszystkich fałszów i kiksów profesora, lepsi już to uczynili:
    https://wyborcza.pl/7,162657,29304052,fizyk-wierzacy-czy-niewierzacy-jest-od-badania-praw-natury.html

    Niewiele dowiadujemy się o tych bożych śladach w nauce, za to notujemy kopniaka dla Richarda Dawkinsa,który jest: „ateistycznym kaznodzieją”, „zawodowym ateistą” i „zaślepionym fanatykiem”. Po co to?
    Wydaje mi się, że pan profesor wyraźnie wyskoczył poza ramki chłodnego, naukowego obiektywizmu.

    A już na koniec zostajemy przygwożdżeni wynikami quizu:
    „Czy twoim zdaniem istnieją poważne powody na to, by uznać, że Bóg istnieje?”
    Zauważmy: nie dowody, tylko powody.
    Szwedzi-naukowcy odpowiedzieli w większości zgodnie z oczekiwaniami pana profesora, co z pełną galanterią objaśnił, że w odróżnieniu od większości głupich Szwedów-ateistów, byli to Szwedzi świetnie wyedukowani i to dlatego. No cóż…

    Nie dziwię się nawet, że ktoś mógł taki tekst napisać, zadziwiające jest jak ktoś mógł taki tekst skierować w Gazecie do publikacji, szczególnie w takim dniu!
    Korekty tam nie ma od dawna, teraz wychodzi, że i rozgarniętych redaktorów także…

    Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem, a już zwłaszcza Gospodarza, którego jestem stałym czytelnikiem i admiratorem?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes