Jestem właśnie po premierze filmu Roberta Glińskiego „Zieja”. I chcę sobie ułożyć, co widziałem.
Zacznijmy od tego, że Gliński jest dobrym reżyserem. Umie opowiadać. Dwie godziny projekcji spędza się w emocjach, które nie pozwalają patrzeć na zegarek (świetne sceny batalistyczne! – zrealizowane przez Marka Brodzkiego). Sceptyczny po obejrzeniu zwiastunów, oddaję hołd aktorstwu Andrzeja Seweryna, Mateusza Więcławka, a także Zbigniewa Zamachowskiego i pozostałych aktorów, biorących udział w filmie. Wśród nich wypada wymienić jeszcze znakomitego Jakuba Wieczorka jako Jacka Kuronia. Film jest dobrze zagrany i przejmujący.
Co mi się bardzo nie spodobało, to zakończenie. Nie spoileruję, bo mam na myśli ujęcie, które nie wyjaśnia intrygi: chodzi o archiwalne zdjęcia z wyboru polskiego papieża w 1978 roku.
Ta scena jest historycznie prawdziwa: tak, w tym momencie Karol Wojtyła został Janem Pawłem II, co zasadniczo, choć pośrednio, wpłynęło na sytuację polskiej opozycji. Ale jest zarazem, przynajmniej w moim odbiorze, moralnym fałszem. Sugeruje, że, jeśli tak można powiedzieć, kościół ks. Ziei był fundamentem kościoła Jana Pawła II. Wtedy, w 1978 roku, w to wierzyłem. Ba, jeszcze piętnaście lat temu bym w to uwierzył. Dziś już nie.
Gdyż kościół Jana Pawła II (nie kwestionując jego zasług dla wsparcia narodu w walce z komunizmem, mądrości Listu do artystów i jeszcze kilku kwestii, w których nasz papież się nie mylił) jawi się dziś jako kościół, w którym tłumiło się wolność słowa (vide: teologia wyzwolenia czy sprawa Hansa Künga). W którym zamiast dopuścić do głosu 50% wiernych, tych noszących spódnice, opowiadało się kochajmysie kawałki o odrębnym powołaniu kobiety, walcząc jednocześnie z zakonami kobiecymi w USA. W którym awanse zapewniało karierowiczostwo, miękki kręgosłup i brak własnego zdania. W którym podejmowano fatalne decyzje personalne, w rezultacie czego większość nominowanych przez Jana Pawła II biskupów – w każdym razie w Polsce – albo milczała, kiedy trzeba było mówić, albo odzywała się (głupio), kiedy warto było się nie odzywać. W którym kwitła hipokryzja duchownych, domagających się od wiernych powściągliwości w duchu Humanae vitae, gdy sami oddawali się rozpuście. W którym przejawem „cywilizacji śmierci” była kontrola urodzeń, ale już nie praktyka ukrywania pedofilów w sutannach.
Tymczasem kościół ks. Jana Ziei… cóż, był kościołem, w którym chciałoby się być.
Mimo tego fałszywego zakończenia Gliński dobrze wie, kiedy i dla kogo ten film robi. Scena, w której Andrzej Seweryn jako ks. Zieja patrząc prosto w kamerę wygłasza kazanie do polskiego Episkopatu, mówiąc, że prawda jest ważniejsza nawet niż Kościół, i od prawdy Kościół się nie zawali, ale od kłamstwa na pewno, po czym każe biskupom paść na kolana – ta scena jest wielka i dzisiaj niezwykle ważna. Podobnie jak wstrząsające przejawy głębokiej abominacji ks. Ziei dla narodowych nienawiści, nawet usprawiedliwionych. Zieja spowiadający żołnierzy Wermachtu – odprowadzany na miejsce spowiedzi gwizdami polskich jeńców wojennych – to jeden z najmocniejszych momentów filmu. Nie, ks. Zieja nie nadaje się na patrona dla nacjonalkatolików. I dla Kościoła pozornie tryumfującego, Kościoła-spotworniałej instytucji. Nie darmo widzimy, jak bohater filmu niezgodnie z ówczesnym prawem kanonicznym, ale zgodnie z własnym sumieniem odprawia chrześcijański pogrzeb samobójczyni – i to kiedy! W 1928 roku! A gdy bez paszportu dociera z pielgrzymką do Rzymu (to zdaje się fantazja scenarzysty, bo zatrzymano go podobno już na granicy austriackiej), to ta pielgrzymka nie kończy się przed papieżem, ale przed freskami Michała Anioła. Przed dziełem sztuki, nie przed szefem firmy.
Brakowało mi kilku wątków z tej biografii, której nie znam doskonale, ale trochę znam. Przede wszystkim – skomplikowanych stosunków między ks. Zieją a prymasem Wyszyńskim. Jest w filmie scena, która sugeruje, że Zieja nie dostał parafii, bo prymasa zaaresztowalo UB. Tymczasem Wyszyński po prostu nie chciał z Ziei zrobić proboszcza, bo wcale nie był zachwycony reformatorskimi pomysłami kolegi. Z drugiej strony Zieja bardzo krytycznie odnosił się do Ślubów Jasnogórskich autorstwa Wyszyńskiego, widząc w nich fałszywą teologię i mieszanie kultu Boga z kultem narodu.
Ale może Robert Gliński uznał, że siła tej postaci, jej całkowita odrębność od moralnych zgliszcz, które nam zostały z Kościoła katolickiego w Polsce, będzie wystarczająco wymowna; że dalsze zaostrzanie tego obrazu spowoduje, że pytania, które z niego wynikają, nie zostaną wysłuchane. Innymi słowy, że należy je mimo wszystko zadać grzecznie.
Co do mnie, jestem małej wiary w kwestii dzisiejszej użyteczności grzecznych pytań. Wydaje mi się, że przyszła pora na bicie pięścią w stół, a nie martwienie się o samopoczucie widzów w koloratkach i habitach, których pełno było na premierze.
Niemniej – widziałem film, który warto zobaczyć. A potem się na jego temat pokłócić.
