Podczas pobytu na targach książki w Budapeszcie (19-23 kwietnia) robiłem sobie ręczne notatki. Teraz mi ich szkoda, bo się trochę przeleżały, ale po powrocie, jak to często bywa, miałem masę rzeczy do „nadgonienia” i nie miałem kiedy zająć się dziennikiem. Więc niech tu się teraz pojawią. Takie notatki:

[środa]

Przeglądam zakamarki pamięci, zestawiam w myślach daty i niezmiennie wyliczam, że jestem w Budapeszcie czwarty raz. A potem widzę nagle jakiś dom, skrzyżowanie, skwer, twarze pochylone nad stolikiem w kawiarni – i wracają historie, których za nic nie mogę umieścić w którymś z trzech dotychczasowych pobytów. I gorzej jeszcze, bo zaledwie skupiam się, żeby uchwycić szczegóły tych historii i z ich pomocą odkryć, zidentyfikować wreszcie ten jeden przyjazd, którego nie pamiętam – już wspomnienia rozłażą się, nijaczeją i bledną, pozostawiając po sobie jedynie nastrój, wyłażący spod zetlałych twarzy, gestów, głosów. A przecież jest ich zbyt wiele, żebym uwierzył, że aż tyle naśniłem o Budapeszcie. Owszem, parę razy zdawało mi się nocą, że stoję na schodach prowadzących spod budynku Parlamentu wprost nad brzeg Dunaju (było tak kiedykolwiek? Dziś biegnie tędy jezdnia); kilkanaście razy zajeżdżałem metrem przez sen na Déàk Tér, wybiegałem na górę i błądziłem między wysokimi kamienicami, uświadamiając sobie z żalem, że nie wydostałem się nigdzie, ale jestem wciąż spowity śnieniem, jak mgłą. Lecz to były jedynie sceny, pajęcze konstrukcje bez smaku i głosu, a nie mięsiste opowieści, których jedyną podejrzaną z punktu widzenia jawy cechą jest konsekwencja, z jaką wymykają się przypominaniu. Nie rozpadają się, ale cofają, tuż poza pole widzenia.

Ten skwer przemierzałem pięć lat temu z Làjosem, Zsuzsą, Judith i Martą, ale oprócz tego przeżyłem na nim coś jeszcze. Na przeciwległym brzegu rzeki biegłem z D. do tramwaju, ale ten tramwaj był też decydującym elementem jakiejś intrygi, czułej i czujnej. Znam to miasto zbyt dobrze, jak na czwarty pobyt w ciągu dwudziestu lat. Każde wytłumaczenie tego magicznego niepokoju rozepchnie się niemądrymi zdaniami (coś o reinkarnacji, alternatywnym torze czasu itd.) w przestrzeni, która powinna pozostać pusta. Więc krążę tylko wokół tej pustki jak wokół iluminacji, o włos. Iluminacji, po której nic by już nie było takie samo.

[czwartek]

Dziś spaceruję po mieście, ale nie bez celu, bo wskazano mi dwa sklepy z płytami, w których chcę zapytać o nagranie Magnificat i Mszy na cztery głosy Monteverdiego w wykonaniu chóru z Pécs. Miałem je na winylowym LP i – co to jednak znaczą pierwsze doświadczenia! – choć kupiłem później Monteverdiego z katalogu „Harmonia mundi” czy „Deutsche Grammophon” (w tej chwili nie pamiętam), tamta wersja „Hungarotonu” pozostała mi w pamięci jako ideał. A słuchałem jej tyle razy, że krystaliczne brzmienie chóru utonęło w końcu zupełnie w szmerach i trzaskach. Więc tak sobie idę, w jednym sklepie odsyłają mnie do innego (wcześniej proponując sprowadzenie tytułu na poniedziałek, kiedy już będę back in Warsaw), gdy nagle zza jakiegoś rogu wyłania się miły zakątek, dość pustawy, więc skręcam, spodziewając się nieopodal sympatycznej kawiarni ze stolikami na chodniku. I mój wzrok pada na tabliczkę z nazwą ulicy i, mój Boże, toż to Vàci utca.

Nie byłem tu od dwudziestu lat, innymi okolicami prowadziły mnie kroki po Budapeszcie. Dzięki temu pozostała mi w oczach ta towarowa rozpusta, kawałek Zachodu (jak sobie wyobrażaliśmy) w samym środku komunizmu. A dziś, cóż, to taki Arbat, żeby nie powiedzieć, że Chmielna. Ładna uliczka, ani słowa. Ale żeby aż polecać sobie ten adres i pielgrzymki robić? Okropnie byliśmy jednak wyposzczeni.

…Uprzedzano mnie w Warszawie, że Budapeszt się zaniedbał, jak piękna dziewczyna zapamiętana z dzieciństwa, napotkana po latach, posiwiała, ubrana niemodnie. Nie wierzyłem i – porównując swoje reakcje z zachwytem Mikołaja Ł., który tu przyjechał po raz pierwszy – dalej myślę, że tak naprawdę nic się złego temu miastu nie stało. To myśmy się zmienili, Bogu dziękować. Podobne zjawisko uderzyło mnie parę lat temu w Paryżu. Kiedy wyjeżdżało się z szarego PRL-u do metropolii, przeżywało się euforię zmysłów, nie pozbawioną zresztą zawiści: obce miasta z kolorowymi wystawami, neonami, iluminowane po zmroku zdawały się przedsionkiem raju. Dziś – przy całej niekwestionowanej urodzie mostu Łańcuchowego, rozjarzonego nocą jak choinka – odległość między codziennymi widokami z Polski a tym, co tutaj cieszy oko, zrobiła się mniejsza, prawie żadna. I u nas są neony, bogate sklepy, pachnące perfumerie i krzykliwe reklamy. Więc raj się odsunął, bo raj nie może być osiągalny. Nie twierdzę, że Budapeszt przestał być ładniejszy od Warszawy, ale jego uroda nieco spowszedniała, nie zapiera tchu w piersiach. Już wiemy: tak powinno wyglądać duże europejskie miasto, a jeśli na głównej ulicy zdarzy się remont kamienicy, albo paru kloszardów śpi przy wejściu do metra, ze znawstwem kręcimy nosami: no nie, mogliby coś z tym zrobić. Ziemia zrobiła się spójniejsza, a zaświatów – to boli – nie ma co reprezentować. Może Nowy Jork, tak przypuszczam, może Izrael (z innych powodów). Tutaj jestem jak u siebie, nawet jeśli zakupy w sklepie spożywczym muszę robić na migi.

[z czwartku na piątek]

Apokaliptyczny wierszyk zszyty wieczorem po wysuszeniu wielu kieliszków

Płaszczki to płaczki w płaszczach łaciatych, Paszczęki łkają, ciał płuczą szaty, Pałkami czkawki szał przepłaszają, Szopy kły szczerzą, w chaszczach się czają, W krzakach, co plączą pączki i kłącza, Gdzie klacze kluczą, czaple się łączą, Skąd pszczół szarżują poszczute szczepy, Szczodrze złuszczając czół sute czaszki, Krzepa popuszcza, pocą się łapki, Kłamie puszcz piękno, kruszeje przepych, Łany i łąki spłaszczone w czczość, Szyje łuk strzałą, brzeszczot tnie kość, Kiście już cuchną, szpetnieje liść, Przyczyna płaczów wsącza się w dziś, Poczty pancernych poczwarnie człapią, Kaszą skuszone kusze odpaszą, Odpuszczą słuszność, szczwanie skłonione Ku przyczynieniu ciału korony, Tymczasem sytość zmysły ogłusza, Czop szpetny kłódką w oczach i uszach, Choć świszczą szpaków klucze szaleńcze, W pustej przestrzeni pieszczą powietrze, Łasicy oko złowróżbne łyska, Trwonią się czasze. Człek śpi. Czas pryska.

[rano]

To zabawne, jak wyobraźnia puszczona luzem natychmiast znajduje drogę w ciemność. (Swoją drogą – cóż to byłoby za upokorzenie ludzkości, gdyby apokalipsa przybrała kształt infantylny: pluszaki ogłaszałyby koniec świata, gumisie zapędzały do piekła, a archanioł Michał zjawił się odziany w różowy T-shirt z napisem na piersiach: Nobody’s perfect).

Przypomina mi się zdarzenie dziwne. Może bez znaczenia, a jednak niepokojące. Dziesięć lat temu byłem na imieninach pewnej znakomitej witrażystki. Gościł u niej jakiś artysta-performer bodajże z Belgii, a ponadto rodzina i przyjaciele, towarzystwo ściśle związane z Kościołem. Gospodyni miała zlecenie na witrażowy parawan, więc postawiła koło stołu parawan z papieru i zaproponowała zabawę we wspólne projektowanie. Każdy, kto chciał, mógł w ciągu wieczoru podejść i coś dorysować. Zaczęło się zacnie i pobożnie: na kartonie pojawiło się słoneczko i anioł stróż. Ale z biegiem czasu, gdy impreza nabrała rozpędu, zaczęło się jakieś mroczne szaleństwo: anioła wyposażono w rogi i ogon, słońce znalazło się w paszczy smoka, jakieś monstra wyłaziły zewsząd, a artysta-performer postawił w końcu parawan do góry nogami. Zapachniało satanistyczną orgią, naprawdę. Wystarczyło, że nikt nie kontrolował procesu twórczego, że każdy poczuł upajający brak odpowiedzialności za całość.

Dobro i radość wymagają natężenia uwagi, są – jak mi się wydaje – sprzeczne z istnieniem, które nam dano. Groza i zło natomiast tylko czekają, żeby o sobie dać znać.

[sobota]

Jeśli się nie mylę, tutejszego El Greka (a właściwie El Greków, bo mają ich paru) widziałem tylko raz, w 1987. Więc korzystając z faktu, że gospodarze nie przeciążają mnie promocyjnymi obowiązkami, wyrwałem się na Plac Bohaterów do Muzeum Narodowego. Obraz w Siedlcach tylko trochę ukoił moją zawiść, że mieszkając w Budapeszcie ma się obrazy El Greka w zasięgu… metra (to jest: kilkadziesiąt metrów od stacji żółtej linii metra). W dodatku teraz Węgrzy dogadali się z madryckim Prado i eksponują również dzieła Goi i Velasqueza.

Więc pojechałem. I stałem znowu z rozdziawionymi ustami przed świętą Magdaleną, Zesłaniem Ducha Świętego, Zwiastowaniem, Z Szat Obnażeniem, portretem rycerza i dwoma studiami głów apostołów. A potem, sprawdzając, co jest dalej, natknąłem się na inne jeszcze, zachwycające płótno.

José de Ribera namalował Marię Magdalenę – podobno pozowała mu córka. Kiedy patrzeć z lewej albo z prawej strony obrazu, święta jest po prostu zamyślona czy smutna – ale kiedy ustawić się centralnie, twarz kobiety rozjaśnia przedziwny, ironiczny uśmieszek. W jej oczach, wzniesionych ku niebu, migocze melancholijna drwina, jakby Pan Bóg był mężczyzną, który po wszystkich bezeceństwach nasrożył się i kazał jej paść na kolana. Nie bardzo to pobożny wizerunek. Zgoła podsypany siarką – ale jakiż wiarygodny! „Naprawdę tego ode mnie żądasz? Proszę, to też umiem, jeśli Ci na tym zależy. Ale przecież oboje wiemy, jak jest” – mówią zuchwale oczy świętej, mądrzejszej niż pełne lęku potępienia erotyki. Aż cofnąłem się dla porównania do El Greka: jego Magdalena też patrzy pytająco, ale z niepewnością, czy dobrze rozumie wskazany jej los. Magdalena Ribery to tryumfująca, nieokiełznana kobiecość. Gdyby to było możliwe, chętnie miałbym ten obraz u siebie. Ale wydaje mi się, że modlić się przed nim – nie sposób. Nie do Boga, w każdym razie; nie do tego Boga, w którego istnienie staramy się wierzyć.

Jose de Ribera: Maria Magdalena

[niedziela]

To przykre wspomnienie, ale kiedy podczas pierwszego pobytu w Budapeszcie słyszeliśmy (z moją ówczesną żoną) Polaków, przechodziliśmy zaraz na jakiś obcy język – o ile się nie mylę, zbliżony do angielskiego. Nie chcieliśmy narodowej solidarności z ludźmi, po których spodziewaliśmy się zaraz cwaniackich porad, jak najskuteczniej przekręcić naiwnych Węgrów i po ile chodzą pod dworcem Keleti aparaty fotograficzne. Głębokie przekonanie, że tak właśnie będzie, brało się przecież nie z doświadczenia – którego ani razu nie zaryzykowaliśmy – ale z wewnętrznej pewności, jak przedstawia się porządek rzeczy. Przypuszczam, że rodacy z równą starannością unikali kontaktu z nami. Byliśmy wszyscy Polakami nie lubiącymi Polaków. Poranionymi istotami, które nienawidzą luster.

A dziś, dziewiętnaście lat później, pojechałem na drugi koniec Budapesztu, żeby wziąć udział w polskiej mszy (jest tu polonijna parafia z nabożeństwami w języku polskim). Niby możliwe, że to tylko zmiana we mnie. Ale sądzę, że raczej widać po mnie przeobrażenie zbiorowego losu. Przy wszystkich niedoskonałościach przemian po 1989 roku, to nam z biegiem czasu wróciło: wciąż chyba nie przesadna, ale już w miarę krzepka umiejętność lubienia siebie. Oszczędna aprobata faktu, że się jest tym, kim jest.

[później] Kicsi ember

Może jeszcze coś o samych targach książki, bo wbrew pozorom na nie tu przyjechałem. I na promocję „Agłai” po węgiersku. Ale, cóż. Jerzy Pilch narzekał kiedyś na zbyt wysokie stężenie pisarzy na metr kwadratowy, charakterystyczne dla tego rodzaju imprez. Co do mnie, mam niemiłe wrażenie, że nie jest ono specjalnie uciążliwe, ponieważ w gruncie rzeczy nic się nawzajem nie obchodzimy. Istnieją matuzalemowe tuzy, do których się nie doskoczy (np. Kértesz albo Sumprun). Debiutanci jeszcze bez książek po węgiersku – szósty raz odbywa się tu Festival of First Novel – przyglądają się sobie ze zdziwieniem, że tak im się trafiło. Nie weszli jeszcze w rolę pisarza, są na razie miłymi ludźmi z rozmaitych krajów, o znajomości angielskiego dość zróżnicowanej, żeby rozmowa między nimi toczyła się wśród wybuchów śmiechu i bez skrępowania. Pięć lat temu byłem jednym z nich i wyobrażałem sobie, że gdy pewnego razu wyjdzie może po węgiersku któraś moja książka, mój status będzie tu mniej nieokreślony. Ale Instytut Polski nie ma pieniędzy na skuteczną promocję, a dobre i duże wydawnictwo „Europa” (opublikowało „Agłaję”) w ogóle z promocji zrezygnowało, podobno dlatego, że w tym roku realizuje priorytetowy program hiszpański – Hiszpania jest głównym gościem Targów. O tyle to smętne, że książka bez promocji ląduje prędzej czy później na stoiskach z przeceną. Udzieliłem co prawda jednego wywiadu – katolickiemu tygodnikowi „Új ember”. Popularnemu, zdaje się, bo widziałem go w sklepikach z dewocjonaliami… Więc w sumie zafundowano mi bezpretensjonalną wycieczkę o charakterze turystycznym. Gdybym przewidział, ile będę miał czasu dla siebie, intensywniej namawiałbym Ukochaną, której mi tu brakuje, żeby urwała się ze szkoły na parę dni (choć nie umiem sobie wyobrazić, że robi to naprawdę).

Trudno nie porównywać tego z rozmachem, z jakim polskie wydawnictwa – WAB zwłaszcza – starają się robić promocję węgierskim debiutantom na naszym rynku. Ale zarazem trudno nie widzieć śmieszności w takim wołaniu z wnętrza siebie: Jaaaa! Hej, hej! Tutaj!! Haaloo!!! Wypisz wymaluj: podskoki Osła w ostatnim ujęciu pierwszego „Shreka”. A przecież należy ćwiczyć się w cnocie itd. W każdym razie: kicsi ember w tytule tej notki znaczy „mały człowiek”, jak új ember – nowy (rozumiem, że ten od świętego Pawła).

A płytę z Monteverdim w wykonaniu chóru z Pécs w końcu udało mi się kupić. Jest piękna.

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes