Już dawno obiecywałem, że napiszę coś o książce ks. prof. Tomasza Halika. Więc może teraz: odetchnijmy trochę świeżym powietrzem. Mroźnym powietrzem Antarktydy, przejrzystym powietrzem świętej góry Hiei w pobliżu Kioto, powietrzem leśnej głuszy nad Renem, ale i rozpalonym powietrzem egipskiej pustyni. „Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe” to osobliwa kombinacja książki podróżniczej, rozprawy teologicznej i zeszytu medytacji, wiodąca po rozmaitych bezdrożach świata. Co prawda od wczoraj na półce czekają już na lekturę następne trzy książki Halika po polsku, przywleczone przeze mnie z księgarni (zdaje się, że do kompletu brakuje mi jeszcze jednej). Ale tymczasem o tej pierwszej napiszę – i to będą takie niezobowiązujące wrażenia z lektury, nie recenzja.
Bo jest tu spraw za dużo, żeby je zamknąć w tekście o rozsądnych granicach. Zacząłem spisywać cytaty, które mnie uderzyły, przy których bywało, że aż podskakiwałem z radości, że coś tak trafnego zostało sformułowane, no i w pewnej chwili oprzytomniałem, że nie dam rady wszystkiego tu przynieść. Więc tylko kilka kwestii – te, które dotykają mnie najsilniej.
W okolicznościach, które jak się okazuje, nie są właściwie jedynie dla Polski, bardzo głośno podniosła się w katolicyzmie krytyka tych, którzy (podobno, rzekomo) wybierają sobie z chrześcijaństwa, jak z półek w supermarkecie, pewne wartości, idee i normy, a inne odrzucają. Ostatnio mogliśmy słyszeć coś podobnego z ust Benedykta XVI na warszawskim placu Piłsudskiego. Mówiąc nawiasem, jak inni uległem urokowi starszego nieśmiałego pana, który starał się mówić po polsku, a przemówienie do duchownych wzbudziło mój entuzjazm. Niemniej sądzę, że wyrafinowany urok nowego Biskupa Rzymu i funkcja, którą na siebie wziął, polegająca na spajaniu Kościoła (a nie wyznaczaniu mu granic, jak na stanowisku Prefekta Kongregacji Doktryny Wiary), nie powinny przesłaniać faktu, że pogląd, do którego się nie raz i nie dwa w Polsce odwołał, nazywa się – integryzmem (czyli przywiązaniem do ZASTANEGO kształtu katolicyzmu jako integralnego, nienaruszalnego projektu kulturowego). Używam tego słowa bez intencji krytycznej, staram się tylko rzeczowo nazwać zjawisko. Integryzmu nie ma co demonizować; co więcej, jest on prawdopodobnie ważnym składnikiem wspólnoty religijnej, która ma się nie rozpaść i zachować tożsamość. Przypuszczam jednak, że życie takiej wspólnoty (a życie to przecież ruch, więc rozwój, więc nieustanne konfrontowanie się z tradycją i odczytywanie jej w nowych kontekstach, co oznacza jej wzbogacanie) zapewnia przeciwstawny integryzmowi ruch duchowy. Nie wiem, jak go nazwać, bo cisnące się na usta słowo „liberalizm” ma jednak silny kontekst polityczny. Można by ewentualnie zaszarżować i powiedzieć „jezuityzm”, ale po pierwsze, to z kolei wikła nas w przypisy historyczne, a poza tym ciągle jeszcze pokutują w naszym społeczeństwie romantyczne fobie antyjezuickie, więc nieporozumienie ma się zapewnione. Sam Halik, bo do niego przecież zmierzam, używa w takim kontekście słowa „wiara” przeciwstawionego znaczeniowo słowu „religia”. Religia to instytucja, więź społeczna. Wiara to wyruszenie w drogę, zawierzenie, że ona dokądś prowadzi. Więc wiara bez religii jest naga i podatna na zranienia lub zgoła na gwałty, a religia bez wiary jest pusta w środku. Stąd potrafię się cieszyć z kardynała Ratzingera na Stolicy Piotrowej tylko pod tym warunkiem, że wśród księży można znaleźć takiego właśnie Halika.
Ale może i skromniejszy wstęp by się tu nadał: że podziwiając (z daleka) Benedykta XVI lepiej się czuję, czytając Halika, niż „Wstęp do chrześcijaństwa”, a nawet „Deus caritas est”. Tu czuję się uszanowany w swoich (mniej lub bardziej skutecznych) wysiłkach uporania się z życiem nie bez związku z tradycją, ale przecież na mocy własnych rozpoznań, własnej odpowiedzialności. Pisze więc czeski teolog tak na przykład:
„Żywa wiara, wiara w żywego Boga – w odróżnieniu od czci oddawanej bożkom – ma zawsze postać pytania o Boga, szukania Boga, a zarazem szukania samego siebie, próby zrozumienia samego siebie. Niepokój tych pytań jest pulsem naszego pobytu na ziemi; tutaj nic nie może go uspokoić, uspokoi go dopiero Bóg swoją wiecznością; chęć zatrzymania tego pulsu – również za pomocą religijnych pewności – oznacza zejście z drogi wiary. Czy wiara bez poszukiwań i bez pytań może pozostać żywa, może pozostać wiarą?” (s.23)
Jak się okazuje, również w Czechach niektórzy ludzie po wyjściu z komunizmu „uchwycili się żarliwej wiary bez pytań. Nie, to nie jest moja droga” – pisze Halik. – „Moja wiara potrzebuje stałego budzenia, ożywiania i niepokojenia krytycznymi pytaniami. Zarazem jednak uświadamiam sobie, że również mój sceptycyzm i moje pytania zakładają horyzont zaufania, żyją decyzjami wiary, które weryfikują, poddają refleksji i pogłębiają. Nauczyłem się żyć w podwójnym świecie sceptycyzmu i ufności; stałem się sam dla siebie pytaniem. Wiem, że nie mogę na nie odpowiedzieć bez Tego, który stępia wszystkie moje pokusy ku temu, by jak ateiści czuć się równym Bogu. Ale i On, moja nadzieja i moja opoka, pozostaje we mnie obecny przede wszystkim w postaci trwałego pytania. Pytanie, którym pytam o Boga i pytanie, które zadaje mi Bóg, są tym samym pytaniem”. (s.27)
I o rezerwie wobec postawie integrystycznej: „Wielki nacisk, jaki w religii ostatnich stuleci kładziono na to, co obiektywizuje wiarę, na doktrynalne systemy i instytucje, ma chyba swoją przyczynę w obawie, że subiektywna strona wiary kryje w sobie pewne niebezpieczeństwa, że może prowadzić do herezji i konfliktów. Ale właśnie owa skrupulatna dbałość o doktrynalne systemy i instytucje wywołała tyle konfliktów, że dzisiaj to oblicze religii jest przez wielu uważane za całkiem nieinteresujące, jeśli nie martwe, gdy tymczasem na uczciwe osobiste świadectwo o tym, jak konkretny człowiek przeżywa swoją wiarę, ludzie z reguły nie zamykają serca. Kryzys religii, o którym napisano tyle książek, jest raczej kryzysem zrozumiałości dogmatycznego języka i kryzysem wiarygodności religijnych instytucji; zdecydowanie nie możemy w sensie powszechnym – nawet na świeckim Zachodzie – mówić o słabnięciu duchowych poszukiwań. Ludzie nie chcą jednakże słuchać definicji, lecz wolą się spotkać z inspirującym osobistym doświadczeniem życia duchowego” (s. 29).
Kiedy myślę o polach sporu, który niezbyt skromnie staram się wieść – ja, ekspostkatolik – ze znanym mi obliczem katolicyzmu, na plan pierwszy wyłaniają się dwie kwestie: powyższy problem zawierzenia ludzkiemu sumieniu (lub, przeciwnie, scedowania własnej odpowiedzialności na rozstrzygnięcia pasterzy) oraz problem teodycei, czyli złowrogiego pytania „skąd zło?”. Gotowość do pospiesznego rozstrzygania lub wręcz lekceważenia tego ostatniego nie jest, rzecz jasna, wpisana w system doktrynalny Kościoła, zdarza się jednak zbyt często w praktyce duszpasterskiej, żeby mógł to być przypadek. Tymczasem Halik przypomina scenę z „niewiernym Tomaszem”, który nie mógł uwierzyć bez dotknięcia ran Chrystusa, i komentuje ją w elektryzujący sposób: „nagle ten bardzo znany tekst ukazał mi się w całkiem nowym dla mnie sensie. Nie mogę uwierzyć, dopóki nie dotknę ran, cierpienia świata, bowiem wszystkie bolesne rany, wszystkie udręki świata i ludzkości są ranami Chrystusa. Nie mam prawa wyznawać Boga, dopóki nie potraktuję poważnie bólu swych bliźnich. Wiara, która chciałaby zamykać oczy na ludzkie cierpienie, jest tylko iluzją”. (s.37) Jak to pisał inny teolog, którego czytałem z podobnym przejęciem, ksiądz profesor Hryniewicz: „cierpienie przemija, ale to, że się cierpiało, nie przemija nigdy”.
I jeszcze, żeby nie było wątpliwości, do czego ta polemika z zamykaniem oczu na cierpienie prowadzi, Halik dodaje: „Jeśli teodycea ma być próbą usprawiedliwienia Boga za pomocą bagatelizacji zła czy napełniającego trwogą wyolbrzymiania ludzkiej grzeszności, to jest ona dla mnie – i zawsze była – czymś niemoralnym, niedorzecznym, a nawet bluźnierczym. Bożej dobroci i sprawiedliwości nie wolno racjonalistycznie przykrawać na miarę ludzkich wyobrażeń o tym, co jest dobre i sprawiedliwe. Dialog z Bogiem na temat tajemnicy zła i cierpienia zawsze musi się chyba zakończyć tak, jak w Księdze Hioba: człowiek zakrywa sobie usta i skłania się przed niepojętym charakterem Rzeczywistości. (…) Wiara zaś, jestem o tym głęboko przekonany, nie jest dopiero owym stanem u kresu tego procesu: wiara jest całym tym procesem” (s.39).
Jak może uważny Czytelnik dostrzegł, wszystkie powyższe cytaty pochodzą z pierwszych czterdziestu stron książki, która liczy sobie stron ponad trzysta. A są tam dalej przenikliwe uwagi na temat ekumenizmu i roli piękna, teologii negatywnej i dialogu z ateistami, celibatu i stosunku chrześcijan do płciowości (aż po mocne słowa: „Duchowość, która przeskakuje nad naszą cielesnością i odwraca oczy od ludzkiej płciowości, nie jest drogą do przemienienia i zbawienia”, s.258). Mowa jest o pokusie sojuszu katolicyzmu z nacjonalizmem (nie do przyjęcia) i o nie mniejszej pokusie przeobrażania wiary w system moralny lub, co gorsza, prawny, podczas gdy sednem wiary jest mistyka.
Wspaniały szkic Czesława Miłosza „Czystość rozpaczy” kończył się wezwaniem umierającej znajomej: „Czytaj Szestowa!”. Dziś, z głębi różnorakich kryzysów – wśród nich najdotkliwszy jest polityczny, ale zdaje się, że stanowi zaledwie skutek kryzysu kulturowego – jak pośród ciężkiej choroby, chciałoby się zawołać: „Czytaj Halika!”

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes