Było cudownie: gorąco, słonecznie, leniwie, woda w jeziorze była aż za ciepła, do wnętrza domu wskakiwały ciekawskie, czy może oszalałe ze skwaru żaby. A książek tośmy całą bibliotekę… przeczytali. Ja między innymi „Siedmiopiętrową górę” Mertona, „Filozofię wolności” Bierdiajewa (wreszcie porządnie) i tom wykładów Halika „Wzywany czy niewzywany Bóg się tutaj zjawi”, a też i parę kryminałów, ale że słabe, więc tytuły pominę. Udało się obejrzeć sporą część meczów Mundialu – Ukochana wciągnęła się w kibicowanie być może dla mojej przyjemności (od dawna narzekałem, że nie mam kolegi do wysiadywania przed telewizorem), ale po swojemu systematycznie, tak że w bliskości finału przywoływała z pamięci wyniki i sytuacje z poprzednich spotkań znacznie sprawniej niż ja. Wypoczęliśmy, czego przejawem był fakt, że wracaliśmy bez większego żalu do Warszawy, przy czym mnie dodatkowo mobilizowała myśl, że teraz zacznie się opracowanie redakcyjne książki, wybieranie okładki itd. Przy okazji: dziękuję PT Gościom za dobre słowa o niej, niewątpliwie na kredyt zresztą – oby udało mi się go spłacić. Trochę o tej książce opowiem, ale jeszcze nie dziś.
Dziś tymczasem słowo (niejedno!) polemiczne, w związku z komentarzem Spectatora do poprzedniego wpisu. Wydaje mi się, że mamy znów okazję spierać się o rzeczy fundamentalne. Cóż za wspaniały kontrapunkt dla upału, który wysmaża z mózgu wszystkie poważniejsze myśli!
Najpierw drobiazgi terminologiczne. Strofuje mnie Spectator, że użyłem na określenie nielubianej przeze mnie odmiany wiary słowa „integryzm” i deklaruje, że nie wie, co ono dokładnie oznacza. Zaraz jednak pisze – i tu nie ma między nami sporu – że istotną cechą Kościoła jest panujące w nim napięcie między hasłem „Kościół zawsze się zmienia” i hasłem „Nic nie zmieni Kościoła” (o ile moja resztkowa łacina mnie nie zawiodła). Jak zwał, tak zwał – ja użyłem pojęcia „integryzm” , tłumacząc je dwie notki wcześniej: przywiązanie do ZASTANEGO kształtu katolicyzmu jako integralnego, nienaruszalnego projektu kulturowego. Czyli nie chodzi mi o rodzimych lefebrystów ani o tych, którzy nie sięgają po „Tygodnik Powszechny” (nie do końca rozumiem zresztą, co to za tytuł do chwały). Jesteśmy na znacznie głębszym piętrze sporu. Katolicyzm ma dialogować ze światem w jego kolejnych, historycznie zmiennych wcieleniach – a przez to, jak to w dialogu bywa, sam się przeobrażać, odnajdywać w sobie nieprzeczuwane wcześniej bogactwa i niuanse myśli – czy też ma się od historii wzniośle izolować, bo wszystko, co było do powiedzenia, zostało już dawno temu powiedziane i (uwaga, uwaga) zrozumiane? Oto, jak mi się zdaje, istota kwestii.
Zanim ją podejmę, jeszcze jeden drobiazg, który mnie uderzył: otóż w melancholijnej konstatacji Spectatora, że gdzieś zniknęły „mamroczące różaniec babcie” (naprawdę zniknęły? Czyżby? Zapraszam choćby na moją rodzinną warszawską Wolę) i liturgiczny sposób odliczania wieczności (tak?), pojawia się nieoczekiwanie przedmiot owej melancholii – i, co za dziw, nie jest nim wiara chrześcijańska, lecz „cywilizacja łacińska”. Otóż tak, bez wątpienia, cywilizacja łacińska umarła lub umiera, nie ma co do tego wątpliwości. Cywilizacje mają to do siebie, że rodzą się, żyją i umierają – jak ludzie, tylko wolniej. I tak jak przy śmierci człowieka, tak i śmierć cywilizacji ma prawo, a może wręcz powinna, prowokować w nas żal, że to już. Ale też tak jak przy śmierci człowieka, także śmierć cywilizacji nie powinna nam przesłaniać prawdy, że życie toczy się dalej, nie powinna nas skłaniać do nieustannego wspominania. Postawa, której się sprzeciwiam, jest dla mnie taką właśnie postawą patrzenia wstecz. Jak to pięknie było za czasów Trydentu i Christianitas. Nie jestem pewien, czy naprawdę było pięknie, może było, ale o to mniejsza. Przede wszystkim: już nie jest i więcej nie będzie. I teraz pytanie: czy chrześcijaństwo znajdzie w naszej współczesnej cywilizacji wehikuł dla swoich Prawd, czy pójdzie do grobu razem ze śp. cywilizacją łacińską?
I właśnie w tym momencie na scenę zostaje przez mojego Szanownego Polemistę wypuszczony pasterz. Wspaniały baca, który poczęstował Go zupą i był – nie drwię, doskonale to sobie wyobrażam – chodzącą dobrocią, świetnym, wrażliwym człowiekiem, uosobieniem miłości Boga i bliźniego – a o Nietzschem, Marksie i Freudzie pewnie nie słyszał! Więc można żyć tak, jakby ich nie było! Nie trzeba nic uzgadniać!
Proszę o wybaczenie, ale wyznam, że tego bacę z reguły wypuszczają przeciwko nowinkarstwu tradycjonaliści, na przykład Robert Tekieli też mi kiedyś sławił religijność bacy z Podhala i aż boję się przypuścić, że mógłby to być ten sam baca. Ten jeden, co jeszcze został w swojej cudownej – ani słowa – podhalańskiej religijności. Ale oczywiście jestem w tym momencie złośliwy, za co przepraszam, bo przecież wiadomo, że to ostatnie zjawisko istnieje naprawdę i podobno trzyma się nieźle. Szczucie księdza Halika, i mnie przy okazji, bacą wydaje mi się jednak nietrafne z dwóch, bardzo rozmaitych powodów.
Powód pierwszy: nie należy mieszać płaszczyzn, na których rozpatrujemy zjawiska religijne. Jeśli napisałem, że nie można udawać, że nie było nigdy Freuda, Marksa i tak dalej, to przecież chyba jasne, że mówiłem o problemie kultury, kwestii socjologicznej, a nie o problemie indywidualnego doświadczenia, więc kwestii psychologicznej. Jednostkowo rzecz biorąc, można ich po prostu nie przeczytać i sprawa załatwiona – mało który problem udaje się rozwiązać aż tak małym kosztem. Kultura wydaje mi się jednak pewną całością: wydarzenia, które ją tworzą, nie dają się potem ex post unicestwić, zapomnieć. Fakt, że znajdzie mi Pan licznych ludzi, którzy powstrzymywali się od lektur, siejących zamęt i niepokój, nie przekłada się na płaszczyznę, na której czekam na Pana z pytaniem: czy chrześcijaństwo ma być propozycją całkowicie niekompatybilną z kulturą „post-niezscheańską” („post-freudowską”, „post-marksowską” itd.)? Ostatecznie: z kulturą po Hiroszimie, Gułagu i Oświęcimiu? To znaczy, bo taki jest moim zdaniem sens tego pytania z perspektywy jednostki: czy żeby być chrześcijaninem, trzeba nie czytać książek, a też nie oglądać telewizji (poza kanałami katolickimi), nie słuchać radia (poza radiem katolickim), trzeba wespół w zespół wyizolować się z tego świata i stworzyć świat alternatywny?
A gdzieś w tle kryje się inne pytanie: czy zatem mamy potępić tych, którzy w przeszłości na analogiczne pytania odpowiadali „nie, chrześcijanin nie tylko nie musi kontestować świata, w którym przyszło mu żyć, ale właśnie ma integrować wiarę z kodem, który podsuwa mu własna epoka”? Czy mamy gorszyć się, że święty Augustyn ośmielił się zintegrować chrześcijaństwo z platonizmem? A jezuici w XVI wieku – z bynajmniej nie pobożnymi nurtami w filozofii (humanizm) i estetyce (manieryzm)? A jeśli oni mogli, to dlaczego my nie?
Ja nikomu nie zabraniam napawać się urodą mszy trydenckiej, choć przyznam, że sam tego pociągu nie odczuwam, a nawet chyba nie całkiem rozumiem. Natomiast byłbym za docenieniem trudu ludzi, którzy wierząc po chrześcijańsku nie zapominają o historyczności człowieka. To znaczy o tym, że wciąż wszystko jeszcze przed nami. Że płyniemy z nurtem historii, w skromnym stopniu (ale jednak) wpływając na jej nurt. I szkoda z tego rezygnować w imię nostalgii, że kiedyś było lepiej.
Ale wspomniany baca jako wzór wydaje mi się nieskutecznym sojusznikiem mego Polemisty jeszcze z jednego powodu, może nawet ważniejszego. Mianowicie do jego bycia bacą doprowadziła go określona droga życiowa. Czas i miejsce urodzenia, tradycja rodzinna, kultura lokalna i tak dalej. Dlatego jest autentyczny. Tymczasem problem, o którym mówimy, dotyczy takich ludzi, jak (domyślam się) Spectator czy ja. Żaden z nas nie stanie się takim bacą, możemy zostać jedynie imitacją bacy. Dlatego gdy zaczynam mówić o swoim niepokoju, związanym z intelektualnym wyposażeniem współczesnej wiary katolickiej, gdy zachwycam się poszukującymi wierzącymi, a ktoś mi wypuszcza bacę jako argument, jako wzór, powiadam: przykro mi, czasem naprawdę mi przykro, ale to nie jest wzór dla mnie. Nie dlatego, że mam się za kogoś lepszego, tylko że jestem całkiem po prostu inny. Ja nie umiem odczytywać pogody po kształcie obłoków, nie umiem strzyc owiec ani śpiewać na głosy po pijanemu. Umiem inne rzeczy, a czytałem – i głęboko przeżyłem – Nietzschego, Junga i tak dalej. To mam sobie pójść, czy znajdziecie dla mnie jakiś inny wzór?
Oto pewnie powód, dla którego z takim entuzjazmem słuchałem w swoim czasie wypowiedzi księdza profesora Tischnera, a teraz czytam ks. prof. Halika, intryguje mnie ks. prof. Hryniewicz… To napięcie istnieje, pewnie nie jest dwubiegunowe jedynie (i w tym ograniczonym sensie przyznaję Spectatorowi rację), ale istnieje. Każdy ma być doskonały na wzór bacy, czy każdy ma być doskonały (na ile potrafi) po swojemu? Czy jeśli kogoś pociąga świat intelektualnych poszukiwań, doznań wysoko-artystycznych… to dla niego jest wśród chrześcijan miejsce, czy ma karnie zająć miejsce w szeregach łże-elity, skazanych przez pobożnych na piekło – a tymczasem niech sobie chodzi do tego swojego Kościoła liberalnego, który nam, wierzącym naprawdę, potrzebny oczywiście nie jest?
Pisze Halik: „czy świat archaiczny był rajem ciągłego bezpośredniego obcowania ze światem bogów, tego nie wiemy – wiemy jednak, że jeśli nim był, to zostaliśmy z niego wygnani (…) Czasy, kiedy mowę i myślenie mogliśmy uważać jedynie za narzędzia podmiotu wyrażające nasz stosunek do przedmiotowego świata i nie wiedzieliśmy, że raczej one same są tym światem, w którym i przez który otrzymujemy całą resztę (ale zawsze równocześnie i nierozłącznie z naszą mową i myślą), są już za nami. Nie możemy wrócić do czasów sprzed Kanta czy Wittgensteina” (Wzywany czy nie wzywany…, Kraków 2006, s.290-291). Oczywiście „my”, których ojczyzną nie są hale i szałasy, ale ulice, biblioteki, laboratoria. Jeśli Bóg steruje samodzielnie biegiem historii, to naturalnie najlepiej wybrał baca, a my tracimy czas. Jeśli jednak Bóg obdarzył ludzkość wolnością w kształtowaniu dziejów, to raczej nasze, nieraz błędne, poszukiwania mają na nie wpływ, a nie ahistoryczne trwanie bacy. Choć wyobrażam sobie, że on jest pięknym człowiekiem, a zupa, którą częstuje, smakuje jak żadna inna. I kto wie, może ma pewność zbawienia, my zaś w najlepszym razie mętne nadzieje. Co prawda o Fauście mówi się na koniec dramatu o nim, że zostanie zbawiony, bo „do celu w trudzie [!] dążył”. Ale napisał to nie żaden natchniony święty, tylko Goethe; jego słowo może mylić.