Nie potrafię odpuścić Spectatorowi polemiki (patrz: Jego komentarz pod poprzednim wpisem), choć doceniam elegancję znacznej części Jego wywodu. Jak wiadomo, w Internecie zazwyczaj każda dyskusja przeradza się w pyskówkę, znaczoną inwektywami, więc odstępstwa od tej zasady należy podkreślać i sławić. Ufam przy tym, że niewielka liczba wpisów pod moją notką pt. „Wróciłem. Problem bacy” wiąże się z porą wyjazdów wakacyjnych, a nie z faktem, że zostaliśmy osamotnieni w naszym zapale do dyskusji okołoreligijnych. Zwierzałem się już (w książce „Ach”), jak bliska jest mi idejka z powieści Dostojewskiego, że kwestia istnienia Boga to nieomal jedyny temat, wart rozmowy. Od biedy można chyba uznać, że Spectatora i mój spór pośrednio tego właśnie dotyczy.
Najpierw z satysfakcją kiwnę głową – cieszę się, że obaj zgadzamy się na ten oto krótki ale treściwy „protokół rozbieżności”: centrum naszego sporu to pytanie, czy wiarę religijną należy definiować jako (zmienny bądź nie) projekt kulturowy – takie jest moje zdanie – czy też jako coś z zasady zewnętrznego wobec wszelkich tego rodzaju projektów – jak chce Spectator, który wyjaśnia: „religia wartościuje (recenzuje, błogosławi, potępia, odrzuca, adaptuje – niepotrzebne skreślić) produkty kultury współczesnej, samemu pozostając wobec nich instancją niezależną”.
Od tego momentu jednak przychodzi mi dystansować się i narzekać na rozumowanie mego Polemisty. Otóż:
Po pierwsze: w moim przekonaniu – i nie czuję się tutaj specjalnie oryginalny, a już zupełnie nie-heretycki – należy stanowczo odróżnić dwa zrośnięte, ale genetycznie odrębne składniki religii. Jednym z nich jest zewnętrzna wobec naszego świata Nowina, czego żaden człowiek wierzący nie kwestionuje, ksiądz Halik rzecz jasna również nie, i ja nie, więc doprawdy nie wiem, czemu apologetyczno-polemiczny zapał Spectatora służy. Drugim składnikiem jest wszakże to, w jaki sposób ludzie, będący tej Nowiny rewelatorami i przekazicielami, oblekli Ją w słowo pism i w ciało instytucji kościelnych (m.in. obrzędów). To nie jest to samo!!! Proces zrastania się tych dwóch składników, Bożego i ludzkiego, daje się już zaobserwować u początków naszej wiary, to znaczy w Biblii. Tak o tzw. „natchnieniu skrypturalnym” czytamy w „Religii. Encyklopedii PWN”: oznacza [ono] bezpośredni i nadprzyrodzony wpływ Boga (Ducha Świętego) na autorów biblijnych, zachowujących jednak własną wolę, indywidualny styl, wiedzę o świecie uwarunkowaną historycznie, kulturowo i społecznie — we wszystkich fazach powstawania i redagowania tekstu Biblii, która dzięki temu zawiera prawdziwe i święte Słowo Boże i uważana jest za dzieło teandryczne, którego autorem jest zarówno Bóg, jak i wybrani przez Boga ludzie. (oba podkreślenia moje, JS). A jeśli trzeba odwołać się do cytatu z książki opatrzonej, w odróżnieniu od encyklopedii, kościelnym nihil obstat i imprimatur, to służę: Bóg natchnął pisma (…) Dostosował się do zwyczajów człowieka: nie idealnego, ahistorycznego człowieka, lecz człowieka w jego jedynej kondycji historycznej (…) właśnie stała reinterpretacja słowa biblijnego w życiu wierzącej wspólnoty sprawia, iż jest ono rzeczywiście Bożym słowem skierowanym do ludzi. (Bruce Vawter, Biblical Inspiration, cyt. za: Wilfried J. Harington, Klucz do Biblii, przeł. Józef Marzęcki, Warszawa 1995, s.36-37, podkreślenie moje, JS).
Innymi słowy: do istoty religii, w którą, jak rozumiem, wierzymy obaj ze Spectatorem, należy dialog między – bezsłowną i ahistoryczną – Wolą Boga, a – historycznie i kulturowo zdeterminowaną – interpretacją człowieka, począwszy od procesu powstawania Biblii, poprzez wykształcanie się instytucji Kościoła, Jego obrzędów i obyczajów, aż po ponawianą wciąż na nowo interpretację ksiąg Starego i Nowego Testamentu, tudzież tzw. Ojców Kościoła, czyli Tradycji. Wszystko to jest dynamiczne i dzieje się w historii – więc jest błędem, a może wręcz herezją wskazywać jakiś moment dziejów jako ten, w którym wszystko zostało w tym procesie „zapięte na ostatni guzik” (współcześni integryści, jak i chyba mój Polemista, umieszczają na ogół ten punkt w chwili zakończenia Soboru Trydenckiego w 1563 roku po Chrystusie, doprawdy Bóg raczy wiedzieć, dlaczego nie wcześniej bądź nie później).
W tym sensie twierdzę, że katolicyzm, owszem, jest projektem kulturowym – nie dlatego, że chcę relatywizować fakt Krzyża i Zmartwychwstania, ale dlatego, że utożsamianie tego faktu ze znacznie od niego szerszym zjawiskiem katolicyzmu jest zwyczajnie pomyłką (i to nie z punktu widzenia księdza Halika czy mojego, ale z punktu widzenia nauczania Kościoła katolickiego). Katolicyzm, jak zresztą Prawosławie i inne kościoły „siostrzane” również, stara się sprostać zadaniu najczystszego przekazania tej wyjściowej, Boskiej Prawdy, i robi to na rozmaite sposoby, zgodnie ze zmiennymi historycznie wyobrażeniami, jak to robić najlepiej. Nie ma w tym twierdzeniu, jak sądzę, żadnej „banalizacji MIŁOŚCI”, którą mi Spectator zarzuca, przeciwnie: jest poczucie odpowiedzialności za jej ludzką szatę, za to, jak się ową MIŁOŚĆ oblecze. Nie ma również, oczywiście, nic złego w podejmowaniu egzegezy Dobrej Nowiny z Levinasem i Heideggerem pod pachą, jak nie było nic złego w czynieniu tego z Arystotelesem (tak to robił św. Tomasz z Akwinu), albo z Platonem (tak św. Augustyn; kiwam głową na wady jego egzegezy, wyliczone przez Spectatora, ale też pełna kosztownych wad jest przecież egzegeza tomistyczna!). Przeciwnie: w tych (nie we wszystkich!) aktach wolności, jaką nas obdarzono, widzę za każdym razem (za każdym razem inne) dobro.
Nawiasem mówiąc, żeby nie było niedomówień: od egzegez i reinterpretacji wstrzymać się nie sposób. Nie istnieje w praktyce św. Paweł przeczytany „niewinnie”, św. Paweł „czysty” od późniejszych zabrudzeń. Każda lektura jest interpretacją, świadomą lub nie. To abecadło filologii.
Po drugie: kultura współczesna pełna jest oczywiście chorób, które i mnie martwią. Ale czytając ripostę Spectatora łatwo się przekonać, jak karykaturalny ma On obraz współczesności. Miesza się tu księdza profesora Tischnera i księdza profesora Halika z korupcją, „Kodem Leonarda da Vinci” i Santa Clausem oraz Carrefourem. To wszystko? Nie widzi Pan różnicy między dwoma myślicielami wymienionymi na początku a resztą? A poza tą resztą nie napotkał Pan w życiu nic współczesnego, godnego uwagi? Nie ma muzyki dwudziestego wieku (Lutosławski, Penderecki, Górecki, Kilar)? Nie ma Miłosza i Herberta? Nie ma wielkiego filmu (Bergman, Fellini, Tarkowski, a z nowszych rzeczy choćby tylko Zwiagincew czy Wong Kar Wai)? Nie widział Pan w telewizji „Boskiej komedii” Dantego w reżyserii Petera Greenewaya? W jazzie nie było nawet Johna Coltrane’a? W teatrze – ani Cricot 2, ani Gardzienic, wyłącznie wodewile? Wyliczam od niechcenia, tylko najbardziej oczywiste zjawiska. Jeśli Pan o nich nie wie, to najmocniej przepraszam, ale skąd pomysł, by o współczesnej kulturze się w ogóle autorytatywnie wypowiadać? A skoro Pan, jak przypuszczam, o nich wie, to czemu Pan znów udaje bacę? Wiele jest tandety wokół nas; wszakże warto – właśnie! – rozejrzeć się uważnie, bo się prześlepia wartości. To jeden, nie najmniej ważny, z kosztów integryzmu.
I wreszcie po trzecie: cała ta polemika sprawiłaby mi niemało radości, gdyby nie łyżka dziegciu, zawarta w Post Scriptum komentarza Spectatora. A raczej uściślę (z wysiłkiem starając się nie przekroczyć granicy dobrego wychowania), że łyżka… nieczystości. Pisze Spectator tak: „Media informują o kolejnych duchownych, którzy tak dalece zintegrowali się ze współczesną kulturą, że doszli do donoszenia na swoich kolegów. W zasadzie, skoro Rosenzweig jest bardziej aktualny od Maksyma Wyznawcy zaś rock-msza od liturgii trydenckiej to czemu nie przyznać adekwatnej mocy egzegetyczno-apologetycznej instrukcjom oficera SB? Rozumiem, że mowa jest o księżach, którzy postulat aggiornamento wzięli sobie bardzo do serca…”
Proszę Pana. Traktowanie łotrostw ludzi, którzy dali się złamać przez esbeków, jako przejawu aggiornamento, czyli wskazania Soboru Watykańskiego II, jaki ma być Kościół nadchodzącego stulecia, jest głupie i ordynarne. Głupie dlatego, że zdaje się wypływać z przekonania, że tylko księża nowocześni donosili (jest ich w Polsce aż tylu, Pana zdaniem? A te nazwiska, które ujawniono – zdaje się, że to wierzchołek góry lodowej – to co, sami nowinkarze?). Ordynarne dlatego, że robi ze mnie i ludzi, którzy jak ja potrzebują chrześcijaństwa innego, niż trydenckie, entuzjastów donosicielstwa. Jeśli zamierzał mnie Pan zranić, a trudno oprzeć się temu podejrzeniu, to gratuluję, strzał był celny. Sprawę księdza Czajkowskiego odchorowałem, żeby Pan wiedział. Także dlatego, że takich właśnie owoców się po niej spodziewałem: że ten jednostkowy przypadek – po lekturze „Więzi” trzeba przyznać, że haniebny – zostanie wykorzystany jako broń przeciwko ludziom uczciwie starającym się odpowiedzieć na Miłość i przeciwko wartościowemu obliczu chrześcijaństwa.
Nie ukrywam, że dalszą wymianę poglądów z Panem uzależniam od Pańskiej reakcji na powyższy akapit.
…W piątek jedziemy z Ukochaną do Krakowa; mam tam obgadać z Wydawnictwem Literackim edytorską formę mojej nowej książki, a potem połazić po jednym z ulubionych naszych miast. Po powrocie napiszę trochę o powieści – myślę, że przyszła na to pora.