W Katowicach pierwszy raz w życiu byłem dość późno, w 1987 roku. Pracowałem wtedy jako „script-girl” u Stanisława Szwarca-Bronikowskiego podczas realizacji jego trzyczęściowego filmu „Komnaty tajemnic”, o jaskiniach w Polsce. Swoją drogą, zaczęło się to wszystko dość zabawnie: sąsiadka reżysera, znajoma mojej siostry, przekazała mi, że poszukiwany jest polonista, a ja zrozumiałem, że chodzi głównie o prace redakcyjne nad komentarzem dla lektora. Miałem w związku z tym głupią minę, gdy zatelefonowałem do Szwarca, a jego pierwsze pytanie brzmiało: „Czy jest pan chudy?”. Okazało się, że niezbywalną, żeby nie powiedzieć, że zasadniczą częścią mojej pracy miało być wciskanie się za ekipą w rozmaite dziury w ziemi, które – jak się wkrótce przekonałem – głębiej rozszerzają się w fascynująco wielkie przestrzenie, wysokie i rozległe sale, ale droga do nich prowadzi przez tzw. zaciski, gdzie rzeczywiście chudość jest raczej wskazana, by nie podzielić losu Puchatka w odwiedzinach u Królika. Dzięki tej przygodzie zobaczyłem zresztą wtedy jedne z najpiękniejszych miejsc polskiej ziemi, co z tego, że pod spodem.
Ale najpierw pojechaliśmy do Katowic, skontaktować się ze specjalistami z Urzędu Górniczego, a także pobrać z zaprzyjaźnionej kopalni hełmy i lampki. Pejzaże PRL-u były, jak dziś myślę, dość monotonne, żeby dać się oszołomić wymyślnej architekturze centrum tego miasta. Jego mieszkańcy nigdy, zdaje mi się, nie zrozumieli mojej fascynacji. Ale wówczas dla mnie Spodek, wysokie wieżowce na wschód od śródmieścia, każdy postawiony na planie gwiazdy, czy inny wysokościowiec, po przeciwnej stronie, który budowany był od góry i wisiał na linach zaczepionych o wielopiętrowy trzpień, a nawet dom handlowy z fasadą jakby nabijaną ogromnymi ćwiekami niby gigantycznej wielkości wojskowy bucior – to była w moich oczach jakaś niewiarygodna brawura, fantazyjny spazm architektów, którzy w moim rodzinnym mieście produkowali tylko monotonne prostopadłościany, w najlepszym razie obłożone odblaskowym szkłem. Zwłaszcza szokujące było zaś to, że zaraz obok stały przedwojenne, poczerniałe od brudu kamienice mieszkalne – familoki, o ile dobrze rozumiem sens tej regionalnej nazwy – z wnękami okien wymalowanymi desperacko, drapieżnie, na jaskrawe kolory, najchętniej pomarańczowy i zielony, w odcieniu, który nie sposób inaczej określić, niż „zajebisty”.
Katowice obejrzane dwadzieścia lat później oczywiście robią mniejsze wrażenie, bo też i postmodernistyczna architektura przyzwyczaiła nas nie do takich dziwactw, a bloki na planie gwiazdy postawione są, dziś widzę to wyraźnie, bardzo zwyczajnymi blokami o prawdopodobnie klaustrofobicznie niskich piętrach. Choć jest w tym mieście coś widmowego, które to określenie jest w moich ustach pewnego rodzaju komplementem: takie budowle, jak wszystkie trzy, okalające plac Sejmu Śląskiego, widuję zazwyczaj w snach (Urząd Województwa, gmach Uniwersytetu, Centrum Kultury). Wszystko to jest trochę za duże, jak na jawę. Podskórnie histeryczne.
Spotkanie – cóż, tak się złożyło, że mówiliśmy o książce, której pierwsze, sygnalne egzemplarze dopiero na ten wieczór przybyły, mieliśmy zatem z Darkiem Nowackim zadanie mocno utrudnione. Poza tym siedzieliśmy na mocno oświetlonej scenie, właściwie nie widząc publiczności, co mi trochę przeszkadzało. W spotkaniach autorskich największa frajda bierze się z kontaktu z ludźmi, którego brak podczas pisania, a przy takim ustawieniu reflektorów wytwarza się znane poczucie osamotnienia. Potem poszliśmy jeszcze w kilka osób na drinka do knajpy w hotelu, w którym (jak uświadomiłem sobie dwa dni później) zakwaterowani byli piłkarze Portugalii. Gdybyśmy zachowywali się głośniej, mógłbym przypisywać sobie zasługę obniżenia morale Deco, Christiano Ronaldo i reszty przed meczem z Polską (jak inni, nie mogę ochłonąć ze zdziwienia jego przebiegiem). Ale grzecznie mruczeliśmy tylko do siebie, jak przystało na rozmowę w kawiarni, więc nic z tych rzeczy.
Aha, przeżyłem mocną podróż w tamtą stronę, z sześcioma facetami, wypuszczonymi z jednostki na przepustkę. Porozumiewali się właściwie wyłącznie za pomocą wulgaryzmów, przy czym nie było sensu zwracać im uwagi, bo znać było, że inaczej nie umieją, a trudno wymagać od współpasażerów, żeby milczeli. Najchętniej zmieniłbym przedział, ale po pierwsze, siedziała w nim jeszcze jedna osoba, starsza pani mocno przerażona tym towarzystwem, której nie wypadało chyba zostawiać samej, a po drugie nie wiem, jak daleko musiałbym się przesiąść: gości słychać było prawie w całym pociągu, zwłaszcza, kiedy zabrali się za przyśpiewki ludowe („Co to za gospodarz, co nie ma chałupy, co to za dziewczyna, co nie daje dupy” i podobne). Więc siedział sobie w kącie krawaciarz, próbując słuchać muzyki z odtwarzacza CD, i miał za złe. Tak wyglądałem nawet w swoich oczach i gdyby nie silne poczucie uciśnionej niewinności, musiałbym przyznać, że naprawdę nie zna życia i w ogóle jest niesympatyczny, jak to warszawiak. Aż dziw, że nie dali mu po mordzie, bo właściwie sam się prosił…