Nie przypuszczam, żeby to potrwało jeszcze trzy lata. Nerwowa reakcja marszałka Kuchcińskiego sprawiła, że z ostatecznie dość drobnej sytuacji zrobił się kryzys państwa. Że widzą to także najpoważniejsi politycy, świadczy zarówno dzisiejsze wystąpienie prezydenta, jak (kiepskie, ale czego się spodziewać) wystąpienie pani premier, jak wreszcie subtelna modyfikacja pierwotnego pomysłu posła Kaczyńskiego, który chciał się spotkać z dziennikarzami, ale po pierwszych reakcjach uznał jednak, że zapraszającym (czy raczej: wzywającym) być nie może i przekazał organizację spotkania marszałkowi Senatu.
PiSowi sprzyja, jak sądzę, fakt, że idą Święta. Nie wierzę, żeby ludzie byli aż tak wściekli, żeby protesty nie wygasły w ciągu najbliższych kilku dni. Ale to, co się dzieje od wczoraj, pokazało, że bardzo się już zbliżyliśmy do ściany. A skoro tak dłużej być nie może (lub: nie będzie być mogło – ?! – niebawem), to przed PiSem otwierają się dwie drogi. Albo zdecydują się trochę poluzować, ustąpić – a każda, nawet taka operetkowa quasi-dyktaturka wali się prędzej czy później właśnie od momentu, gdy ulega liberalizacji (i prezes PiSu to niestety chyba wie); albo zdecydują się pójść na zderzenie czołowe, doprowadzą do przemocy, na której tle nocna interwencja policji okaże się pieszczotami, i wtedy upadną tym bardziej.
Zdaję sobie sprawę, że można w tym, co napisałem, dopatrywać się wishful thinking. Paradoks polega na tym, że ja nie jestem przekonany, czy przewidywany przeze mnie rozwój wypadków jest taki znowu wymarzony.
Rok temu przypuszczałem, że głosujący na PiS błędnie oszacowali, które zło jest mniejsze. Przez ten czas nabrałem w tej materii pewności. Ale jeśli w jakiś sposób (na przykład demokratycznie, w wyniku przyspieszonych wyborów) odbierze się tej partii władzę, to będziemy mieli dwa problemy. Po pierwsze, po stronie opozycji niespecjalnie widzę w tej chwili polityków, którym można by zaufać. Ja mogę odczuwać coś w rodzaju ostrożnej sympatii wobec pani Nowackiej, mimo wpadek nie mieć bardzo krytycznego stosunku do pana Petru, a jego współpracowników, a zwłaszcza współpracowniczki, wręcz cenić (jak na mój stosunek do klasy politycznej, to gigantyczny komplement). Kojarzę też kilkoro posłów PO, których podejrzewam o przyzwoitość. Nie zmienia to faktu, że nie bardzo widzę w tych kręgach kogoś, kto byłby w stanie ogarnąć i ukoić skłócony i rozdrażniony naród. Zwłaszcza że, przypominam, elektorat PiSu nie zniknie.
Drugi problem jest jeszcze poważniejszy. Przerabialiśmy go już poprzednio. Otóż gdyby PiS dociągnął do końca kadencji, po której – w co nie ufam – zorganizował uczciwe wybory, które by – czego nie można być wciąż pewnym – przegrał, byłoby to zgodne z regułami polityki: rządzili pełną kadencję, skutki tego są, jakie są, wyborcy ich nie chcieli, cześć pracy. Natomiast jeśli (zwracam uwagę na to „jeśli”, bo ono jest oczywiście kluczowe) odsunie się ich od władzy wcześniej, będą znowu opowiadali, jak o tym, co się działo dziesięć lat temu: że chcieli dobrze, tylko im przerwano robotę w połowie. Chyba, że nim stracą władzę, zrobią coś, od czego jest kodeks karny, ale tego przecież nikt poważny życzyć sobie nie może.
Naturalnie „nieprzerywanie im roboty” doprowadzi, co już po roku widać, do całkowitego demontażu wszystkiego (tego co działało i tego, co faktycznie wymagało poprawy, tylko że nawet sensowne pomysły udaje im się schrzanić), więc taka perspektywa też nie wygląda na opłacalną. Koniec końców: gdzie nie spojrzeć, tam rysują się kłopoty. Strasznie dużo nas kosztuje (i jeszcze kosztować będzie) to karanie PO za, niewątpliwą zresztą, butę.