Na początek proponuję Państwu dla smaku nieco więcej niż minutę z pewnej pięknej płyty (za zgodą GAD Records – dziękuję!), a potem będzie bardzo długi komentarz.
No więc bardzo możliwe, że to wyznanie zdradza pierwszą cyfrę PESEL jako „6”, o ile nie „5”, ale jednak zadeklaruję: ja mimo upływu lat pozostaję entuzjastą jazz-rocka. Albumy Mahavishnu Orchestra (zwłaszcza „Bird of Fire” i „The Inner Mountuing Flame”), Weather Report, Ian Car’s Nucleus, Return to Forever, płyty „Gil Evans plays Jimmy Hendrix”, „Tribute to Jack Johnson” Milesa Davisa, Michała Urbaniaka „Constellation in Concert”, nagrania wczesnego SBB, Laboratorium, Extra Ball, Grupy Niemen w składzie ze Skrzekiem, Apostolisem i Piotrowskim (zwłaszcza ich interpretacja „Com uczynił” Leśmiana) – to są rzeczy, które nawet jeśli zdążyły się nieco spatynować, wciąż przyspieszają u mnie bicie serca. Często w rytmie nieparzystym, jak John McLaughlin, a właściwie Billy Cobham przykazał…
Ale album, o którym chcę napisać, jakkolwiek jest ZNALEZISKIEM, które z pewnością omawiałbym w Trójkowym Wehikule Czasu, nie wymaga – o dziwo – włączenia w umyśle/uchu filtra pod nazwą „kochamy wdzięk starej płyty”. Solówki gitarowe przywodzą niekiedy na myśl brzmienia Terje Rypdala, przebiegi klawiszowe – to, co u progu XXI stulecia zaproponował Budge Wesseltoft, precyzja ostinatowych rytmów każe myśleć o sequencerach, których zespół, o ile wiem, nie posiadał.
Nazywał się Muzyczna Spółka Akcyjna 1111 i był w gruncie rzeczy efemerydą: istniał niecałe trzy lata. Stworzyli go w 1977 roku we Wrocławiu gitarzysta Janusz Konefał, klawiszowiec Wojciech Jaworski, basista Maciej Roda i perkusista Leszek Chalimoniuk (tego ostatniego znajdziemy w 1980 w Porter Bandzie). Akustykiem był Piotr Tomicki, który prawdopodobnie wymyślił osobliwą nazwę. Grając improwizowaną muzykę instrumentalną, traktowani byli przez publiczność jako progresywna grupa rockowa, aż do chwili, gdy w 1977 roku wygrali festiwal… Jazz Nad Odrą. „Od tej pory przestali nas już zapraszać na te rockowe bigbeatowe zabawy, bo w gazetach wszyscy przeczytali, że jesteśmy zespołem jazzowym” – tak koniec grupy wspomina, chyba nie do końca serio, Mieczysław Jurecki, który tymczasem zastąpił na gitarze basowej Macieja Rodę (równocześnie pianistą grupy został na miejsce Jaworskiego Zbigniew Szuba). Wydaje mi się, że co najmniej w równym stopniu należy pamiętać o zmianie estetycznej pod koniec lat 70.: w radiu zaczęło dominować disco (Boney M., Eruption, Donna Summer, żeby Africa Simone nie wspominać), kontrę stworzył punk, jazz-rock wycofał się do klubów jazzowych, a monumentalne kompozycje art-rockowe nieomal z dnia na dzień zaczęły brzmieć jakby muzealnie. Na nową falę rocka trzeba było poczekać do 1980 roku, zresztą dla brzmień takich, jak MSA 1111, nie musiał to być wcale sojusznik. Pewna epoka się po prostu skończyła.
Nieoceniony Michał Wilczyński z GAD Records dotarł do trzech sesji nagraniowych: czterech utworów, zarejestrowanych dla Polskiego Radia Katowice w grudniu 1975 roku (w pierwszym składzie grupy), trzech dla Polskiego Radia Opole w kwietniu 1977 – mówiąc nawiasem, aktywność opolskiej rozgłośni w tamtych latach warta jest opracowania, bo nagrywało tam wielu przeciekawych muzyków, wcale z Opolem nie związanych – oraz zapis live z festiwalu Jazz Nad Odrą z marca 1977. Jako bonus mamy też utwór z jednorazowego spotkania Konefała, Jaworskiego, Jureckiego i Chalimoniuka w roku 2015.
Jakie to wszystko robi dzisiaj wrażenie? W wyliczeniu, od którego zacząłem, kryją się właściwie dwa modele rozumienia jazzowo-rockowej fuzji. Z jednej strony – ostre brzmienie a la Mahavishnu, w którym wyraźnie powinno być słychać źródłową inspirację Hendrixem, połączoną z nerwowymi dla euro-amerykańskiego ucha nieparzystymi rytmami, importowanymi z Indii. Z drugiej – podporządkowanie indywidualnej ekspresji klimatowi całości, budowanie długich, kontemplacyjnych przebiegów, w których również solówki, ale zwłaszcza grające unisono dwa, trzy instrumenty tworzą nastrojowe pejzaże (wystarczy zaraz po „Tribute to Jack Johnson” Milesa włączyć sobie „Modern Pentathlon” Laboratorium, żeby usłyszeć, o co mi chodzi). Mówiąc nawiasem, na mnie największe wrażenie robi, gdy wykonawca, który przyzwyczaił nas raczej do pierwszego brzmienia, nagle proponuje drugie; tak jest na przykład na „The Inner Mounting Flame” Mahavishnu, gdy po histerycznie jazgotliwym „Meeting of the Spirits” drugi utwór, „Dawn”, zaczyna się jakby z wahaniem (no bo też jak bez wahania zwierzać się z melancholii). Jakby metalowa pięść nagle zdobywała się na delikatną pieszczotę…
Więc MSA 1111 jest bez wątpienia z tej drugiej szkoły. Pięknie brzmi tu piano Fendera, dziś – mam wrażenie – kompletnie zapomniane, wyparte przed doskonalsze instrumenty elektroniczne. Perkusja jest nieprzegadana, prostsza, niż np. u Piotrowskiego (moim zdaniem – ówczesnego geniusza jazz-rockowego rytmu). Tematy wprowadzają zazwyczaj dwa instrumenty, gitara i klawisze, tempa są szybkie, ale nie zawrotne. Nad wszystkim unosi się nastrój lekkiej melancholii – choć trudno pochwycić, co go właściwie wywołuje.
I tak na przykład w „Dla Wojtka” – po szybkim, ruchliwie wielkomiejskim pierwszym temacie zaczyna się drugi, pełen zadumy, w którym na zmianę mamy rytm na trzy i klasyczne jazzujące 4/4, a gitara Konefała, zostawiając między dźwiękami mnóstwo przestrzeni, jakby zwierzała się z niewesołej konstatacji, że coś kiedyś nas ominęło, ale mimo to żyje się dalej. Albo „Śpioch”; to przy tym utworze pomyślałem sobie po raz pierwszy o nagraniach Terje Rypdala dla ECM. Jakby z wąwozu ulicy, spod przewodów tramwajowych, spojrzeć o zmierzchu w niebo z płynącymi spokojnie obłokami. Potem narrację przejmuje pianista i przez chwilę robi się ostrzej, bardziej nerwowo. Ale zaraz spokój przywraca finałowa repryza tematu.
Moim absolutnym faworytem od pierwszego słuchania jest suita „Equalizer”, zaczynająca się stosunkowo, jak na tę płytę, zdecydowanym rockowym „wykopem”, ale potem rozlegają się przeciągnięte dźwięki gitary (znów jak Rypdal) na tle ostinato jak z „New conception of jazz” Wesseltofta. Łkającą gitarę luzuje fortepian elektryczny, swingujący, zawadiacki; krótkie solo perkusji ordynuje ułamek sekundy ciszy, wraca motyw z początku, potem przez moment brzmi coś jak z wodewilu, z tingel-tangla i naraz otwiera się przed nami całkiem inny pejzaż, stworzony przez zespół, który gra ad libitum, jakby szukając kierunku wśród chłodnych bezdroży. Wreszcie zaczyna się powolny pochód basu, perkusji i znowu ostinatowej gitary, na których tle pianista pokazuje swoją inną stronę, skłonność do namysłu; rytm przyspiesza i zrobiłoby się gorąco, gdyby nie szerokie, zimne dźwięki gitary. Są jak opowiadanie o bohaterskich czynach gdzieś-kiedyś, przejmujących, ale jednak dawno minionych.
I wtedy zaczyna się crème de la crème: unisono grające bas i gitara i nałożone na to, pełne tęsknoty solo na gitarze (klawisze z dołożonym lekkim echem przejmują rolę instrumentu rytmicznego), i choć rzecz nagrano we Wrocławiu, trudno nie myśleć o opustoszałym brzegu morza i pojedynczych ludziach, wypatrujących możliwości dalekiego rejsu. Cytatem z tego właśnie momentu jest fragment muzyczny na początku niniejszego wpisu.
Rzecz zdumiewająca, że te malarskie brzmienia tworzy tylko czterech muzyków, używających skromnego instrumentarium. Opowieści o zdobywaniu instrumentów są, jak wiadomo, jednym z najsmakowitszych wątków w historii muzyki zelektryfikowanej przez co najmniej dwie dekady PRL-u (1959-1979). Także i w ciekawej książeczce, dołączonej do płyty MSA 1111 wraca ta kwestia: Janusz Konefał wspomina, że „zdobycie firmowego sprzętu nie było proste. Grałem przez chwilę na gitarze od legendarnych braci Jakubiszyn, miałem też wzmacniacz zrobiony przez Piotrka Tomickiego (…). Dopiero dzięki rodzinnym koneksjom udało się zdobyć wzmacniacze, piano Fendera oraz gitarę Gibsona”. Możliwość zagrania na pianinie Fendera – przyznaje z kolei Zbigniew Szuba – było nieostatnim powodem, żeby dołączyć do grupy!
Aranżację poszerzoną (skromnie) o sekcję smyczkową słychać tylko w koncertowym nagraniu „Autoportret X” . Melodyka jest tu złożona, układ kompozycji zwichrowany, jakby w piętnastominutowym utworze zespół chciał pokazać dziesiątki możliwości, których już nie rozwinie. Choć przecież nikt tego w tym momencie nie przeczuwał. Ale to właśnie koniec drogi zespołu (nie licząc sentymentalnego spotkania w 2015). Nigdy już nie weszli do studia, niebawem zeszli z estrady (jako grupa, nie jako poszczególni muzycy, rzecz jasna). A nam pozostał ten pyszny album, archeologiczne odkrycie, które uruchamia wyobraźnię…