Opowiem wam inną przygodę, dziwniejszą.
(Ja wiem, że prawie dokładnie takie zdanie napisał Gombrowicz, ale, jak zobaczycie, trudno inaczej zacząć tę historię).
W piątek wracamy z żoną do domu i w skrzynce na listy znajdujemy kartkę (bez koperty), pt. „Wezwanie do złożenia wyjaśnień”. Adresat to nieznana nam firma, ale adres jest niewątpliwie nasz. Komornik sądowy (!) wzywa w niej do stawienia się w swojej kancelarii „celem złożenia informacji dotyczących spłaty zadłużenia, stanu majątkowego oraz osiąganych dochodów, pod rygorem otwarcia mieszkania w asyście funkcjonariuszy Policji i ślusarza” – tu podany art. kodeksu postępowania cywilnego i godziny pracy kancelarii komornika. Wizja rozwalania nam drzwi w asyście policjanta podpowiada, żeby udać się tam od razu w poniedziałek, niezależnie od wcześniejszych planów.
Ponieważ udaje mi się porozumieć z nieocenionym adwokatem (mecenas Jacek Oleszczyk, nieustanne podziękowania), idę tam w poniedziałek z mądrze brzmiącym pismem, które mówi tyle mniej więcej, że mieszkanie pod podanym adresem należy do nas, nie do żadnej firmy, że nie mamy z zadłużoną (widocznie) firmą żadnych związków, nie pomieszkuje u nas nikt, kto by takie związki miał, że – mówiąc nawiasem – jak wynika z dostępnego publicznie Krajowego Rejestru Sądowego firma o podanej przez komornika nazwie, ani nawet o podobnej, nie posiada adresu w naszym mieszkaniu, czyli, wyrażając się niefachowo, ale precyzyjnie, że wygląda to wszystko razem na zapowiedź naruszenia miru domowego i wobec tego uprzejmie prosimy, aby się od nas odstosunkować. Do wiadomości: właściwa Komenda Rejonowa Policji (dokąd kopię pisma zaniosłem po drodze), w razie gdyby naprawdę zamierzano stamtąd zaprosić asystę do forsowania naszych drzwi.
Idę, ale przecież mam trochę duszę na ramieniu, bo cała Polska zna historię o Bogu ducha winnym rolniku, który stracił traktor, bo komornik przeoczył, że się pesel nie zgadza. Wprawdzie komornik stracił potem, zdaje się, uprawnienia do wykonywania zawodu, ale traktor poszedł w… kosmos.
Wchodzę. Staram się odróżnić od (wyobrażonych, domniemanych) zwykłych klientów tego miejsca, więc głosem łagodnym, jakbym prowadził lekcję religii w przedszkolu, a do tego wyszukaną polszczyzną, informuję pana urzędnika, który się mną zainteresował, że dostałem takie-to-a-takie wezwanie, że to, co mam do powiedzenia, a nie jest tego dużo, przyniosłem na piśmie, poproszę na kopii potwierdzenie, że pismo zostało odebrane, a w ogóle, to mam nadzieję na zakończenie tym samym mojego udziału w tej sprawie, wobec czego byłbym zobowiązany, gdyby pan urzędnik przeczytał wspomniane pismo w mojej obecności. Urzędnik czyta, marszczy brew, mruczy do siebie „dziwne!” i wychodzi do drugiego pokoju; po chwili wraca i stemplując kopię pisma dla mnie mówi wyjaśniająco:
– Wierzyciel podał nam ten adres.
Odczekuję chwilę.
– Aha – powiadam. – Czyli nie będzie żadnego „przepraszam”, chociaż popsuli nam państwo weekend. Ostatecznie istnieje Wydział Ksiąg Wieczystych, a także KRS, i można było sprawdzić, że nic się nie zgadza.
– Dłużnik mógł sprzedać mieszkanie, a mimo to dalej tam mieszkać – odzywa się siedząca nieopodal pani urzędniczka.
– A poza tym – wyjaśnia pan urzędnik – wypis z ksiąg wieczystych kosztuje, a gdyby się nie zgadzało, to byłoby nieuzasadnione obciążenie wierzyciela dodatkowymi kosztami.
Znowu czekam chwilę, nie wierząc, że to koniec wypowiedzi. Ale ostatnia kropka brzmi definitywnie.
– Tylko że, wie pan – odzywam się zatem – pismo można albo sformułować tak, że uprzejmie proszą państwo o wyjaśnienie, albo zawrzeć w nim pogróżki o włamywaniu mi się do mieszkania w asyście policji – (Zapominam dodać, że kultura nakazywałaby również pisemko włożyć do koperty, żeby nie stworzyć zagrożenia, że listonosz będzie mnie uważał odtąd za nieuczciwego dłużnika).
Widzę, jak panu urzędnikowi zaczyna pulsować żyła na szyi, ale postanawia utrzymać formę i spokojnie odpowiada:
– Rozumiem, że oczekuje pan ode mnie przeprosin. No więc przepraszam pana, że pismo zostało tak sformułowane.
Rozkładam ręce, mówię „dziękuję” i życzę na przyszłość lepszej pracy. Zdaję sobie sprawę, że praca komornika jest niestety potrzebna, ale mam niejasne wrażenie, że straszenie uczciwych ludzi „bo wierzyciel podał taki adres” (dodam, że mieszkamy w tym miejscu już osiem lat) jest jednak do d… Nawet jeśli się potem przeprasza, choć po oczach widać, że strasznie by się chciało upierdliwego interesanta spuścić ze schodów.
A gdybym nie znał uprzejmego i sprawnego adwokata, któremu w piątek wieczorem chciało się sporządzić dla mnie profesjonalną odpowiedź? A gdybym w poniedziałek nie był w stanie znaleźć godziny na wycieczkę do kancelarii komornika, albo zaplanował akurat tygodniową wycieczkę do Tczewa? A gdybym był moją osiemdziesięciopięcioletnią matką? Naprawdę nie ma sposobu, żeby najpierw sprawdzić, czy są w ogóle do tego jakieś podstawy, a dopiero potem zostawiać po skrzynkach na listy takie podwyższacze ciśnienia?