Bardzo jestem wdzięczny siostrzenicy mojej żony, która pożyczyła mi na ten wyjazd „Władcę pierścieni” Tolkiena. Wreszcie go przeczytałem. Do fantasy, której Tolkien na spółkę z Ursulą LeGuin jest niewątpliwie założycielem, mam stosunek oziębły, ale chciałem przekonać się (37 lat po tym, jak w ogóle o Tolkienie usłyszałem), czy w dobie, gdy tęsknię za rozlewnymi opowieściami, ojciec-założyciel tego nurtu mnie jednak nie rozgrzeje. W razie, gdyby nie, liczyłem przynajmniej na zrozumienie fenomenu tej książki, która wśród ludzi o generację ode mnie młodszych cieszy się kultem, a także na samozrozumienie: co właściwie mnie od fantasy odpycha. Po czterech dniach obcowania z Frodem, Gandalfem i kompanią muszę z melancholią przyznać, że chyba żadnego z tych celów nie udało mi się zrealizować. Choć całość, łącznie z dodatkami, przeczytałem bez bólu. Ale też, uczciwie rzecz stawiając, z dużym chłodem.

Przypomniała mi się scena z czasów liceum. Prawie pod oknami mojego rodzinnego mieszkania, na rogu Grabowskiej i Wolskiej, był kiosk z gazetami. Obecnie miejsce po nim zarosła już trawa… Bodaj ostatnim sprzedawcą w tym kiosku był starszy pan (50+, jak dziś sądzę), zionący oddechem starego palacza, do którego jednak z niejasnych powodów czułem sympatię. Widocznie on tę sympatię odwzajemnił, albo mu się tego dnia bardzo nudziło, bo pewnego razu, kiedy coś u niego kupowałem, obsłużył mnie jak zwykle, ale potem odezwał się chrapliwym szeptem:

– Coś panu pokażę. Od dwóch lat nad tym pracuję. Już prawie gotowe.  

Po tym schylił się i wyciągnął spod lady duży kawał bristolu, na którym wznosił się model zamku w Malborku, posklejany z tysięcy zapałek.

No więc „Władca pierścieni” wydaje mi się czymś bardzo podobnym. Pracy wymagał mnóstwo i jest na swój sposób imponujący. Tolkien stworzył alternatywny świat: z jego geografią, historią społeczną i polityczną, z kilkoma językami i dwoma alfabetami. Dodatki do powieści stanowią oslupiające kuriozum: rysują kontekst opowiedzianej historii ogarniający dzieje kilku tysięcy lat wstecz, a analiza lingwistyczna różnic między mową elfów, krasonoludów, orków czy etnów, łącznie z subtelnymi różnicami w wymowie przez nich tych samych głosek, chwieje na moment przekonaniem czytelnika, że przecież elfy, krasnoludy i tak dalej nie istnieją naprawdę. Opisy przyrody (już w tekście głównym powieści) oszałamiają bogactwem – i aż nabrałem ochoty, żeby obejrzeć trylogię Jacksona: jak bardzo wizje high-tech przewyższą moją wyobraźnię? Skomplikowane relacje między ludami, występującymi w powieści, przedstawione są z precyzją, godną podręcznika do historii Bałkanów. Nie dziwota, że stworzenie tej quasi-rzeczywistości zajęło Autorowi blisko trzydzieści lat (1917-1946).

Tylko że ten zamek pozostaje zamkiem z zapałek, ekstrawagancką zabawą sympatycznego kioskarza, któremu się nudzi w pracy. Postaci są dziwnie płaskie, trudno się z nimi zaprzyjaźnić czy zidentyfikować. (Co bym zrobił, gdybym był Hobbitem? – Nie umiem niestety przekroczyć wyobraźnią różnicy gatunkowej, tak jak pozostałem bezradny wobec jednego z pierwszych ćwiczeń w „Twórczym pisaniu dla młodych panien” Izabeli Filipiak-Morskiej: Wyobraź sobie, że jesteś cytryną i…). W związku z tym sceny śmierci dzielnego Boromira, a nawet prawie śmiertelne ugryzienie Froda przez gigantyczną pajęczycę czytałem bez przejęcia, jakbym śledził partię szachów: ot, pionek został usunięty z planszy. Co gorsza, przeczytawszy na studiach „Morfologię bajek” Proppa, w fabule widziałem jej zastosowanie praktyczne: nie, nie nudziłem się (co przepowiadała pewna bliska mi osoba, nie żona wcale), ale rozpoznawałem kolejne funkcje, opisane przez rosyjskiego etnografa, z wariantu: „głupi Jasio idzie spełnić zadanie, od którego zależy coś ważnego, w drodze pozyskując przyjaciół i rekwizyty, które mu dopomogą”. A symbolika wydała mi się tak prosta, że ostatecznie ześlizgnęła się w serię jasnych alegorii: no tak, chodzi o walkę dobra ze złem, w której najważniejszą rolę odegrają najmniejsi. A wśród najgroźniejszych pokus są pokusy władzy i zemsty, którym bohaterowie umieją przeciwstawić poczciwość serca i współczucie. To ostatnie by zresztą sprowadziło ich na manowce, gdyby kto inny nie załatwił za nich krwawej roboty (mam na myśli zakończenie wątku Sarumana i Gadziego Języka). Do tego dołóżmy jeszcze siłę, „co wiecznie zła pragnąc, wiecznie sprawia dobro” (Gollum) i nie zapomnijmy o zakończeniu „Odysei”, śladem którego większość bohaterów zamiast cieszyć się swoim zwycięstwem, wyrusza w cholerę za morze.

Ironizuję, ale w samoobronie, bo jednak 150 milionów egzemplarzy „Władcy pierścieni”, sprzedane przez sześćdziesiąt lat (co prawda 2/3 z tego po premierze ekranizacji Jacksona), nie pozwala mi odrzucić podejrzenia, że na pewien rodzaj wzruszeń jestem po prostu ślepy i głuchy. To nawet nie jest podejrzenie, ale pewność – rad bym tylko zrozumieć, skąd to moje inwalidztwo się bierze. Przecież LUBIĘ fantastyczność w literaturze i jestem jednoznacznie zwolennikiem tezy, że napędem dobrej literatury jest MIT. Dlaczego więc, czytając Tolkiena, czułem się jak elf słuchający krasnoluda, który opowiada o urokach jaskiń?  

Zanim ujawnię tymczasową hipotezę (bo niczego pewniejszego nie mam), jeszcze uwaga: kiedy nie zadziałał na mnie urok prozy Sapkowskiego, a potem Pratchetta, mogłem sobie powiedzieć, że sięgnąłem po autorów dobrych, ale jednak nie najlepszych. Przy Tolkienie nie mam tej ucieczki, bo – o ile mi wiadomo – w tym nurcie nic ponad Tolkiena już nie ma. Stąd jest mi naprawdę przykro i naprawdę chciałbym siebie zrozumieć. Krytyczne uwagi powyżej muszą być oparte na jakimś fundamentalnym niezrozumieniu.

Ta hipoteza, słaba, ale jedyna, którą tego wieczoru dysponuję, tłumacząca MNIE, a nie J.R.R. Tolkiena (nie wymagającego obrony), brzmi następująco: lubię fantastyczność wplecioną w rzeczy realne, fantastyczność wyłażącą spod (pozoru) tego, co znane i codzienne. Cierpiałem na to już w dzieciństwie: baśnie, które znajdowały się w biblioteczce mojej siostry, nigdy mnie specjalnie nie pociągały, a moją ulubioną książką w dzieciństwie była „Stacja Nigdy w Życiu” Kulmowej, w której wprawdzie dzieją się rozmaite niewytłumaczalne zdarzenia, ale dotykają one trójki rodzeństwa, które po prostu wyjechało ze swoim tatą na wakacje na podszczecińską wieś. I podobnie mam z mitem: niech spod fabuły prześwieca on niewyraźnie (jak w „Ubiku”, „Idiocie” czy w „Lalce”, czytanej przez Tokarczuk), niech jego stworzenie nie będzie jawną ambicją Autora, gdyż taka mitopoeja (spolszczam słowo, którym się posługiwał sam Tolkien, znaczy ono mniej więcej tyle, ile „mitotwórstwo”) za wielkim jest zadaniem na siły jednego człowieka, więc zdradza jego pychę.

Udostępnij


O mnie



  • Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale chyba kiedyś wspominał Pan o książkach, na które „trzeba poczekać”, bo można być na nie za młodym. Chyba nawet przy tej okazji mówił Pan, że Mannową trylogię „Józef i jego bracia” zostawia sobie na czas emerytury. Może z Tolkienem jest odwrotnie i lepiej go przeczytać wcześniej niż później.

  • @Dominik
    To niestety bardzo prawdopodobne! Chodzi zresztą nie tylko o metrykę, ale też o czas wyobrażania sobie książki.
    Choć przywołane wspomnienia z dzieciństwa (brak entuzjazmu dla baśni) każą mi podejrzewać, że w tym przypadku wcześniej nie musiało być lepiej…
    (No i w tle jest złożona emocjonalnie sprawa science fiction vs. fantasy, o czym kiedy indziej).
    Pozdrowienia!
    JS

  • Ja mam to samo po Starym Testamencie, choć i Nowy jest niewiele mniej banialuczny.

  • @Edmund Włoch
    Wydaje mi się, że to, co Pan pisze, więcej mówi o czytelniku, niż o przeczytanym tekście. Zapewne zresztą także to, co napisałem o Tolkienie. Ale Tolkien i Biblia? Hm, to jednak zestawianie ryjówki z waleniem, że niby jedno i drugie to ssak…
    Pozdrowienia –
    JS

  • Od dzisiaj też będę tak się opisywała: „lubię fantastyczność wplecioną w rzeczy realne”. Przeczytałam Tolkiena (mając dwadzieścia kilka lat), ale bez emocji, podczas gdy mój mąż miał wypieki na twarzy. Sapkowski zupełnie nie dla mnie. „Gra o tron” też mnie nie zainteresowała. Ale widzę, że mojego nastoletniego syna pociąga fantasy i już dawno przeczytał Tolkiena.
    pozdrawiam zza oceanu

  • Korekta obywatelska: ani Tolkien, ani Le Guin – która zaczęła publikować kilka lat przed śmiercią Tolkiena – nie byli założycielami fantasy, nawet jeśli brać pod uwagę jedynie nowożytną postać tego kierunku literackiego (a pominąć dawniejsze pierwowzory mitologiczne i baśniowe, cykl arturiański, powieść gotycką itp.), choć byli – i moim zdaniem pozostają – najwybitniejszymi jego przedstawicielami, którym zawdzięcza on obecną popularność.

    Poprzednikami Tolkiena, tworzącymi w jego kręgu kulturowym i dobrze mu znanymi – „Orlando” Virginii Woolf czy np. powieści Amerykanina Cabella też może nie były mu obce, ale jeśli nawet uznać je za fantasy, to zupełnie innego typu niż „Władca Pierścieni” – byli autorzy tacy jak lord Dunsany („Córka Króla Elfów”), E. R. Eddison, William Morris i George MacDonald. Ten ostatni pisał wprawdzie głównie dla dzieci, i chyba tylko jego twórczość dla dzieci została przełożona na polski, ale popełnił również powieść „Phantastes: A Faerie Romance for Men and Women” (1858). Sądzę, że zwłaszcza Morris i inni prerafaelici przygotowali grunt pod nowożytną literaturę fantasy poprzez odwrócenie się z niechęcią od współczesności, z jej masową produkcją, fabrycznymi dymami i anonimowym miejskim tłumem, a wskazanie jako drogi ratunku powrotu do zmitologizowanej i wyidealizowanej średniowiecznej przeszłości. We „Władcy Pierścieni” wpływ prerafaelickiej wrażliwości widać dobrze w opisach poczynań Saurona i Sarumana, a zwłaszcza w końcowym obrazie spustoszenia krainy hobbitów. Prawdziwie pionierskie u Tolkiena jest chyba dopiero jawne postawienie w centrum opowieści stworzonego drobiazgowo od podstaw „samonośnego” fantastycznego świata, z jego geografią, historią, mnogością ras i języków (podobną, choć może nie aż tak monumentalną, kreacją jest również Ziemiomorze z cyklu powieści i opowiadań Le Guin).

  • @noname
    Szanowny Panie (?),
    większa część dyskusji na temat fantasy odbyła się pod linkiem do tego wpisu na FB, dlatego zapewne nie wie Pan, że o kwestię „początków” tego nurtu już mnie pytano, zresztą w kontekście sformułowania „młodsza siostra s-f”, na co odpowiedziałem tak (to suma trzech wpisów z fejsbuka):
    Jeśli chodzi o s-f, to pomimo kilku zadziwiających „przedskoczów” (Louis Mercier: „Rok 2440” z 1770, Mary Shelley: „Frankenstein” z 1818), rozsądnie jest chyba wskazać jako podwójny początek twórczość Verne’a od 1864 („Podróż do wnętrza Ziemi”) i Wellsa od 1895 („Wehikuł czasu”), a złoty wiek nurtu to, jak wiadomo, lata 40 i 50 XX wieku, może z kawałkiem dekady lat 60. Z kolei „przedskoczkiem” fantasy był, wedle mojej wiedzy, George MacDonald („Królewna i goblin”, 1872), ale nieprzerwany nurt można chyba datować od Lorda Dunsany („Córka króla elfów”, 1924) i H.P. Lovercrafta („The Call of Cthulhu”, 1926), gdy zaczął się ukazywać magazyn „Weird Tales”. A złoty wiek zaczyna się chyba na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych (Tolkien, C.S.Lewis), o ile nie później jeszcze, gdy włączają się Ursula LeGuin (lata 60) i Terry Pratchett (lata 70). Więc jak nie patrzeć, młodsza siostra
    Przy czym zastrzegę, że mówienie o początkach czegokolwiek jest w humanistyce, jak oboje wiemy, ryzykowne. Bezpieczniej jest właśnie wskazać na czas rozkwitu gatunku, bo tu nie działają kontrargumenty typu „A przecież już biskup Krasicki i Wyspa Nipu w Mikołaja Doświadczyńskiego przypadkach”, albo „A przecież już Szekspir i magia w Śnie nocy letniej, tudzież w Burzy”.
    A najlepsze jest to, że podział na s-f i fantasy nie jest ostry. Piszę to, choć strzelam gola do własnej bramki ? , ale uczciwość każe przyznać, że np. Ray Bradbury określał tę granicę bardzo dziwnie, zarzekając się, że „Kroniki marsjańskie” to fantasy…
    I to tyle w kwestii „korekty obywatelskiej”, która – jak Pan widzi – nie była bardzo potrzebna, bo ja o pierwszeństwie Tolkiena myślałem tylko w kontekście „złotego wieku” nurtu. Pozostaje jeszcze drobiazg, którego sobie nie podaruję: mam nadzieję, że w korespondowaniu ze mną na blogu nie ma nic złego, więc użycie nicka „no name” ORAZ wysłanie tekstu z konta o nazwie sugerującej jednoznacznie, że zostało ono stworzone tylko dla potrzeby tego komentarza, wydają mi się łącznie trochę w złym guście. W każdym razie kojarzą się z praktykami hejterskimi, mam nadzieję, że całkowicie mylnie.
    Z ukłonami – JS

  • Szanowny Panie Redaktorze,

    nie przejrzał Pan do końca głębin mojej nikczemności: to konto w ogóle nie zostało przeze mnie utworzone, nawet na potrzeby mojego komentarza, nakarmiłem nim jedynie naiwną maszynerię Pańskiej witryny blogowej, by zaspokoić jej oznaczone gwiazdką wymagania, nie przyszło mi bowiem do głowy, że są one również oczekiwaniami Gospodarza – tym w żadnym razie nie chciałem uchybić. Trudno, z prób zachowania anonimowości w Internecie nie zrezygnuję, ale staram się przynajmniej pisać tak, jak pisałbym pod własnym nazwiskiem. Istnieją mniej paskudne niż hejterstwo lub (by pozostać w kręgu fantasy) trollowanie powody niechęci do podawania dokładnych namiarów na siebie – mógłbym przecież być np. czynnym zawodowo sędzią, policjantem infiltrującym groźny gang, prezydentem jakiegoś regionalnego mocarstwa albo biskupem, a wówczas żadne środki ostrożności nie wydawałyby się nadmierne!

    Starałem się przed dodaniem poprzedniego komentarza dotrzeć przy pomocy Wujka Gugla do wspomnianej przez Pana dyskusji na FB, ale uzyskałem dostęp jedynie do jej drobnych i dalekich odprysków, zapewne dlatego, że sam konta fejsbukowego nie posiadam; nie wiedziałem więc, że tematyka pierwszeństwa Tolkiena została tam już przedyskutowana. Wiedząc z doświadczenia, że wielu polskich czytelników fantasy uważa Tolkiena za ojca gatunku, pomyślałem zatem, że warto uściślić nieco Pana wypowiedź z początku notki, zwłaszcza że pomiędzy Tolkienem a wspomnianymi przeze mnie jego literackimi poprzednikami istnieje znacznie większa ciągłość niż np. pomiędzy Verne’em a Wellsem.

    Rozgraniczanie zaś SF od fantasy to sprawa nader śliska. Każdego, kto chciałby się tego podjąć, chętnie spytałbym wpierw, wedle jakich kryteriów i do którego z tych nurtów zaliczyłby np. „Diunę” Herberta.

    Kłaniam się nisko i z przytupem, ale zza węgła; zalegający wokół mrok nie pozwala niestety dostrzec, czy okrywa mnie toga, czy raczej szata liturgiczna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes