Moje zwierzenie, jak mi się czytało „Władcę pierścieni”, wywołało wśród fejsbukowiczów sporo reakcji, także na wallu Jaremy Piekutowskiego. Za wszystkie głosy dziękuję, bardzo były ciekawe. O dwóch komentarzach chciałbym jednak wspomnieć osobno, bo wydaje mi się, że ujawniają charakterystyczne zjawisko (nie wiem na pewno, dobre, czy złe; charakterystyczne).
W komentarzu pierwszym pewien miłośnik fantasy wyjaśnił, że ponieważ Tolkien napisał książkę popularną i kulturowo ważną, a Sosnowski też pisze książki, tylko takiej nie umie napisać, więc cały mój krytyczny wywód o „Władcy pierścieni” podyktowany jest zazdrością. Myśl smaczna i wiele wyjaśnia, bieda w tym, że zdarzyło mi się z bezkrytycznym zachwytem pisać np. o „Lalce”, „Idiocie” i „Długim pożegnaniu” (lista jest dłuższa). Znaczyłoby to przecież, że zazdroszcząc Tolkienowi, nie zazdroszczę Prusowi, Dostojewskiemu ani Chandlerowi – gdy jest dokładnie na odwrót. Proszę Pana! – chciałem zawołać wczoraj, gdym ten komentarz odkrył. – Ja straszliwie zazdroszczę Chandlerowi, spać po nocach nie mogę na myśl o pisarstwie Dostojewskiego, a od zawiści w stosunku do Prusa to aż mnie skręca. Ale Tolkien?… Zaglądam do swojej duszy, a tam cisza, jak w Shire.
Wydawało mi się, że ten wgląd w głąb mej duszy tylko ja uczyniłem, ale najwyraźniej nie, czego dowodem komentarz drugi. Według jego autora przeczytałem te trzy grube tomiszcza z góry wiedząc, że mi się podobać nie będą – i z tej racji porównuje mnie do pięćdziesięciolatka-dziadersa, który polazł na koncert Young Leosi, raperki.
Próbowałem sobie wyobrazić następującą sytuację: ktoś pierwszy raz w życiu czyta „Czarodziejską górę” Tomasza Manna. Na fejsbuku pisze tekst, w którym zwierza się ze swoich ambiwalentnych wrażeń, zaznacza, że właściwie to woli „non-fiction” i że Mann go nie przekonał, co go martwi. Na co miłośnicy Manna…
No i tu wyobraźni mi nie staje, bo przecież miłośnicy Manna nie wpadliby na pomysł, żeby insynuować mu, że po prostu Mannowi pozazdrościł, że czytał od razu nastawiony na „nie” i że jest dziadersem, gdy „Czarodziejska góra” powstała dla młodych duchem. Gdyż Mann – myślę sobie – ma CZYTELNIKÓW, a nie FANÓW lub, żeby jaśniej rzecz nazwać, KIBICÓW.
Można, oczywiście, stwierdzić, że kibic jest wyższą formą czytelnika, jak miłość jest najwyższą formą sympatii. Ale zarazem ta specjalna odmiana kibica podszyta jest niemiłą świadomością, że jego ukochana drużyna FC Czosnów nie jest najlepszą drużyną świata, na boisku nie poradziłaby sobie z takim Realem Madryt – więc jedyne, co można zrobić, to komuś, kto w towarzystwie kibica FC Czosnów wypowiedziałby podobny sąd głośno, dać wycisk zgoła niepiłkarski.
Nie przypisuję podobnego mechanizmu wszystkim entuzjastom Tolkiena – wiele z głosów polemicznych szczerze mnie zakłopotało, uświadamiając mi, że (delikatnie, mam nadzieję, ale jednak) zgłosiłem uwagi krytyczne do książki dla nich ważnej, mającej w ich sercach doniosłe miejsce. Was przepraszam raz jeszcze. Niemniej powiedzmy sobie, że z pięciu nurtów powstałej w XIX i XX wieku literatury popularnej – kryminał, pornografia, romans, science-fiction i fantasy – dwie ostatnie, i tylko one, dorobiły się kibiców-wyznawców. Którzy to kibice-wyznawcy, jak wszyscy fanatycy, nie ułatwiają człowiekowi z zewnątrz odkrycia afirmowanych przez nich wartości.
Jak to się stało? Pornografia od początku traktowana była z powodów pozaliterackich jak trąd (choć samymi tylko słowami wywołać u czytelnika podniecenie seksualne wcale nie jest prosto) i, po kilku dekadach względnej popularności w połowie XX wieku („Emmanuelle”, „Historia O.”) przygasła, zwyciężona przez łatwo dostępne w internecie filmiki, choć raz na jakiś czas próbuje się ją reanimować, vide „50 twarzy Greya”. Z kolei odbiorczyniami romansów były kobiety, uznające (słusznie lub nie, to inna kwestia!) hierarchię w kulturze i wyznaczające swoim ukochanym książkom oraz sobie miejsce poślednie w tej hierarchii. Kryminały miały nieco lepszy status, a ponadto stały się lekturą również publiczności elitarnej, początkowo sekretną, w XXI wieku już jawną i cenioną. W żadnym z tych przypadków nie było zatem mechanizmu, który by odbiorców tych nurtów izolował i pozwalał im stworzyć alternatywną, gorączkowo bronioną hierarchię własnych wielkości.
Dlaczego inaczej potoczyły się losy s-f i fantasy? Nie jestem socjologiem literatury, więc mogę się najwyżej zwierzyć ze swoich intuicji, być może błędnych. Pierwszy z tych nurtów, za ojcem-założycielem, Wellsem, deklarował, że jest domeną refleksji serio, miejscem namysłu nad sytuacją człowieka we Wszechświecie, nad jego zdolnościami poznawczymi itd. (wszystko to w „Wehikule czasu” czy w „Wojnie światów”, nie mówiąc o „Ludzie jak bogowie”, znajdziemy naprawdę). Wkrótce przecież zdominowała fantastykę naukową pulpa z kolorowych magazynów w rodzaju „Amazing Stories”. Ambicje jednak pozostały i przyjmowana przez nieletnich czytelników wiara, że otrzymują do ręki dzieła wiekopomne – wiem, bo należałem do nich u progu nastoletniości – zderzała się potem boleśnie z podsuwanymi przez ludzi spoza „getta” utworami należącymi do kanonu literatury wysokoartystycznej. Wówczas jeśli nie jedyną, to niewątpliwie najoczywistszą reakcją musiało być resentymentalne uznanie, że uderzająca różnica jakości między, powiedzmy, twórczością Isaaca Asimova a Alberta Camusa stanowi niemiły pozór, że w istocie należy ją odbierać NA ODWRÓT, uznając, że Camus to zaledwie wielkość dla niewtajemniczonych, gdy wtajemniczeni widzą wyższość Asimova.
Losy fantasy wydają mi się dość podobne, może dlatego, że jest ona przecież młodszą siostrą s-f i, jak to młodsza siostra, przejęła ona od starszej niemało cech, a wśród nich charakterystyczny przydech, że oto, panie, nie opowiadamy po prostu zajmującej historii o smokach, trollach, hobbitach (w miejsce kosmitów i dzielnych astronautów), tylko pracujemy na archetypach, symbolach, tworzymy nowe eposy, jak Homer, i odsłaniamy dzięki temu Sens Życia. Trudno zresztą się dziwić temu przydechowi, bo bez niego czytelnik mógłby pomyśleć, że skoro po stronicach książki latają mu krasnoludy i elfy, to niechcący wziął książkę dla dzieci.
To wszystko nie oznacza, rzecz jasna, że pisząc w obrębie któregoś z tych nurtów, nie można stworzyć dzieła naprawdę wybitnego. W fantastyce naukowej zdarzyło się to z pewnością, i to nie raz, Lemowi, Dickowi i Strugackim, pewnie też Arthurowi C. Clarkowi i kilku innym, których nazwiska mi w tej chwili nie przychodzą do głowy. Wierzę, że jest to możliwe także w fantasy (i niewykluczone, że to właśnie przypadek Tolkiena, który mnie nie zachwycił, ale w końcu wolno, u licha, nie poznać się na czymś znakomitym). Tylko że literatura to nie tylko teksty i ich autorzy, lecz również wizerunek, tworzony przez czytelników. I tu rodzi się problem, gdyż zaprzysięgli entuzjaści s-f lub fantasy znają te nurty lepiej, niż ludzie z zewnątrz, a zarazem są dość rozrzutni w pochwałach. I czynią tak, jak śp. Henryk Bereza, ogłaszający w swoim czasie na łamach „Twórczości” narodziny a to nowego Kafki, a to nowego Becketta czy Dostojewskiego (a pisał o twórcach „rewolucji artystycznej w prozie”, słusznie zapomnianej), który stracił w końcu wiarygodność. W efekcie ktoś, kto chciałby „na doskok” przeczytać jedną lub drugą doskonałą powieść z któregoś z tych nurtów, nie będzie w stanie jej znaleźć, zmylony wielością rzekomych arcydzieł, z których doprawdy niewiele daje się serio zestawić z tym, co wśród kibiców s-f i fantasy zwie się „głównym nurtem”, a co jest literaturą po prostu.
To wszystko, zaznaczam, piszę na marginesie dyskusji o moim chłodnym stosunku do „Władcy pierścieni”, nie zarzucając mentalności kibica większości dyskutantów (choć paru – tak) i nie orzekając, że moim zdaniem Tolkien nie jest wart swojej sławy. Bo napisałem w gruncie rzeczy tylko tyle, że się z jego słynną powieścią rozminąłem. A także, że jest ona doprawdy jedyna w swoim rodzaju (epitet „monstrualna” stanowi w moim idiolekcie rodzaj niechętnej pochwały). Miłośników więc proszę o łagodny wymiar kary.